Aktualnosci roku 1998

28 gru The Beatles uhonorowani gwiazdą w Alei Sław
2 lis W Anglii ukazuje się box "John Lennon Anthology"
1 lis Paul McCartney wspomina zmarłą żonę w rozmowie z Chrissie Hynde
26 paĽ W Anglii ukazuje sie album Lindy McCartney - Wide Prairie
2 paĽ The Fireman Webcast
21 wrz Paul pod tagiem The Fireman wydaje płytę "Rushes"
3 sie Ringo Starr wydaje płytę "Vertical Man"
8 cze Odbywa się uroczystość żałobna na cześć Lindy McCartney
4 maj W Anglii ukazuje się singiel Juliana Lennona Day After Day/Don't Let Me Know
18 kwi Happy Birthday Spike
17 kwi Umiera Linda McCartney
10 mar Ukazuje się ścieżka dźwiękowa filmu "Everest" zawierającego muzykę Harrisona
1 mar Christopher Reeve: A Celebration Of Hope
5 sty The Rhythm Of Life
1 sty Wywiad z Paulem McCartneyem dla Playboya - edycja polska
Plyty wydane w marcu:

1 (I Want To) Come Home (S - 2010)
4 Yesterday (EP - 1966)
4 Real Love (S - 1996)
6 Let It Be / You Know My Name Look Up The Number (S - 1970)
6 Power To The People / Open Your Box (S - 1971)
8 Past Masters (LP - 1988)
9 Borrowed Time (S - 1984)
15 Lady Madonna / The Inner Light (S - 1968)
17 Back Off Boogaloo / Blindman (S - 1972)
17 Back In The World (2003) (LP - 2003)
18 Anthology 2 (LP - 1996)
19 Zoom In (EP - 2021)
20 Can't Buy Me Love / You Can't Do That (S - 1964)
22 Please, Please Me (LP - 1963)
23 My Love / The Mess (S - 1973)
23 With A Little Luck / Backwards Traveller/Cuff Link (S - 1978)
23 Goodnight Tonight / Daytime Nightime Suffering (S - 1979)
23 Ringo Starr & His All-Starr Band - Tour 2003 (LP - 2004)
25 Wilbury Twist / New Blue Moon (S - 1991)
25 Ringo Rama (LP - 2003)
26 Ringo At The Ryman (DVD - 2013)
27 Sentimental Journey (LP - 1970)
27 Watching The Wheels (S - 1981)
29 Ebony and Ivory / Rainclouds (S - 1982)
29 Let It Be...Naked iTunes (LP - 2013)
30 Postcards From Paradise (LP - 2015)
31 London Town (LP - 1978)
Klasyka rocka wydana w marcu:

3 Master Of Puppets (Metallica) (LP - 1986)
22 All Shook Up (Elvis Presley) (S - 1957)
24 The Dark Side of the Moon (Pink Floyd) (LP - 1973)
25 Machine Head (Deep Purple) (LP - 1972)
29 The Number Of The Beast (Iron Maiden) (LP - 1982)

http://i.dailymail.co.uk/i/pix/2013/12/21/article-2527728-0001241F00000258-708_306x623.jpg

Wywiad z Paulem McCartneyem dla Playboya - edycja polska

1998-01-01,  autor: kasia  
[...powrót do newsów]

W styczniowym numerze polskiej edycji Playboya ukazał się wywiad z Paulem McCartneyem.

W szczerej rozmowie z Playboyem świeżo upieczony angielski arystokrata mówi o swoim rozdwojeniu jaźni, nowych lokatorach Abbey Road oraz ostatecznie rozprawia się z legendą Johna Lennona.

Playboy: Czy przedsięwzięcie pod nazwą Anthology było tym, czego się można było spodziewać – to znaczy gigantycznym rozliczeniem się z erą Beatlesów?

McCartney: No cóż, cieszę się, że nasz pomysł doszedł do skutku, bo na początku odbierany był różnie. Wiele osób reagowało niechęcią – „No nie! Znowu oni?” Pamiętam, któregoś dnia usłyszałem w telewizji informację: „Zdaniem Cynthii Lennon eks-Beatlesi robią wyłącznie dla pieniędzy”. Nadal traktuję Cynthię z sympatią, jak przyjaciółkę z dawnych lat, ale w tym momencie ciśnie mi się na usta pytanie czy Lennon Lounge robione było dla idei? [ Żartobliwa nazwa nadana przez Paula sieci restauracyjnej, w którą Lennon zainwestował wraz z pierwszą żoną] Wybacz, Cynthio!
Grzmiał też David „The Child” Jensen: „Nie powinni wydawać Free As A Bird, nikt tego nie kupi!” Kij Ci w oko , sukinsynu – pomyślałem. – My ci jeszcze pokażemy! Wszystkie te pesymistyczne, złowróżbne głosy publikowane w prasie w jakimś sensie rozstrzygnęły o naszym sukcesie, ponieważ im bardziej mnie zniechęcano, tym większej nabierałem ochoty, by to zrobić.

P: Odnieśliście sukces, bo wszyscy trzej, zamiast siedzieć wygodnie w fotelach i czekać na zyski, zaangażowaliście się w to osobiście i dopilnowaliście każdego szczegółu.

M: Myślę, że chcieliśmy także przypomnieć sobie dokładnie, jak to z nami było, oddzielić fakty od plotek i wytworów dziennikarskiej wyobraźni. Taka wycieczka w przeszłość. Nasza historia pełna jest przekłamań i zwykłych dyrdymałów, choćby dlatego, że brało w niej udział wielu ludzi, z których każdy ma swoją wersję wydarzeń. Poza tym, gdy mowa o jednym człowieku, łatwiej powiedzieć prawdę lub się do niej zbliżyć. Nas było czterech, więc w naszej historii są cztery różne punkty widzenia i zachodzi konieczność znalezienia między nimi kompromisu. Staraliśmy się go osiągnąć. Nie było to proste, ale zależało nam na czymś w rodzaju podsumowania i uporządkowania naszej wspólnej przeszłości. Chcieliśmy też ustosunkować się do setek książek i innych publikacji na nasz temat, jakie ukazały się dotąd na rynku. Bez przerwy ktoś mnie pyta, czy czytałem swoją biografię autorstwa Chrisa Salewicza albo Geoffreya Giuliano. Nie. Nie mam pojęcia, o czym pisali ci faceci ani co o mnie myślą. Choć czasami wpada mi w ręce książka pana takiego a takiego, w której jest napisane, że zrobiłem to czy tamto, i dostaję piany, bo wiem, że nie zrobiłem. Sam nigdy nie myślałem na serio o spisaniu swoich wspomnień czy wydaniu autobiografii. Jeszcze nie. Zawsze mi się wydawało, że z tym lepiej poczekać do siedemdziesiątki. Zamknąć swoje życie w książce, to jak dostać nagrodę za całokształt twórczości – czas leci i co tydzień dostaje ją ktoś z twoich znajomych. Ale może nie mam racji.

P: Czy do nagrania płyty Flaming Pie zainspirowały cię doświadczenia za Anthology?

M: Można tak powiedzieć. Wytwórnia nie nalegała na nową płytę, bo i tak w związku z Anthology pojawiło się mnóstwo wznowień i wszędzie mnie było pełno. Dzięki temu dostałem coś w rodzaju urlopu i mogłem leniuchować do woli. Na początku upajałem się myślą, że przez jakiś czas nie muszę nic robić – ot, wstąpię do Abbey Road, zobaczę, co porabia George Martin, wrócę do domu, poobijam się trochę, w końcu to taka rzadka przyjemność... Ale piosenki same rodzą się mojej głowie – nie mogę i nawet nie chcę tego powstrzymać. Więc zaczynam brzdąkać, notować, włączać magnetofon.... I tak to się dzieje. A potem spędziłem niesamowity tydzień na Long Island z moim synem Jamesem. Na okrągło graliśmy na gitarze, wróciły wspomnienia. Przedtem tylko dwa razy w życiu pracowałem równie intensywnie. Najpierw z Johnem, kiedy jeszcze mieliśmy po kilkanaście lat i potrafiliśmy godzinami wymyślać piosenki przesiadując u niego w mieszkaniu, w holu albo w jadalni. Powiedziałem „hol” i „jadalnia”? Strasznie ekskluzywnie to brzmi, zwłaszcza kiedy się ma przed oczami ówczesny dom Johna w Allerton... Taki napad pracowitości powtórzył się jeszcze po rozpadzie The Beatles i moim ślubie z Lindą, kiedy nagle stwierdziłem, że mam dużo – zbyt dużo – wolnego czasu. Ale dzięki temu powstał mój pierwszy solowy album. Tak więc, po tamtej tygodniowej sesji z Jamesem miałem już właściwie kilka gotowych utworów i zaczęła się konkretyzować wizja całej płyty.

P: Opowiedz, jak Ci się pracowało ze Steve’em Millerem po tak długiej przerwie. [W maju 1969 roku McCartney pod pseudonimem Paul Ramon, nagrał z Millerem w studio Abbey Road „My Dark Hour”]

M: Steve jest świetny. Ma tylko jedną słabość: zanim zacznie śpiewać, robi sobie strasznie śmieszną „rozgrzewkę” głosu – wiesz, takie przyśpiewki bez sensu, typu: „łubi-dubi-da”. Może nie powinienem zdradzać jego sekretów, ale bawiło nas to wszystkich do łez i bez przerwy robiliśmy sobie z niego żarty. Podsłuchiwaliśmy go przez słuchawki przed nagraniem i pękaliśmy ze śmiechu [przykłada dłoń do ust imitując chichotanie za czyimiś plecami]. Rozgrzewka, psiakość! Ale powiem ci, że to samo robi Mick Jagger. Raz słyszałem na własne uszy! Wyobrażasz sobie? Jagger „ćwiczy” wokal! Poczułem się oszukany... Wracając do naszej współpracy – musiałem Steve’a trochę „przycisnąć”. Dallas Shue, członek ekipy technicznej obsługującej go w trasie, ostrzegł mnie, że Steve jest niezwykle wybredny jeśli chodzi o gitary. Ma ich całą kolekcję i przed każdym kawałkiem godzinę się zastanawia, na której zagrać. Ponieważ zależało mi na czasie, powiedziałem mu: „Steve, po prostu wybierz swoją ulubioną!” Kiedy wziął pierwszy akord, zawołałem: „Wspaniale! Spróbuj trochę wyżej... O tak, genialnie!” I Steve zgodził się poprzestać na tym egzemplarzu. Dallas dziękował mi potem: „ Rany, człowieku! Zaoszczędziłeś sobie kilku godzin czekania, a mnie harówy. Musiałbym je wszystkie nastroić!”

P: A jak Ci się układało z Jeffem Lynne?

M: Na początku trochę się bałem tej współpracy. Styl Jeffa jest rozpoznawalny od pierwszego dźwięku i wielu muzyków starannie się go wystrzega. Powiedziałem mu więc: „Stary, masz to swoje brzmienie”. A on na to: „Ojej, naprawdę?” George Martin też zwrócił mi uwagę, że w piosence Free As A Bird „bardzo było słychać Jeffa” Ale podejście Jeffa do muzyki i do pracy w studio w gruncie rzeczy nie różni się aż tak bardzo od tego, co robiliśmy jako The Beatles, przynajmniej w obszernych fragmentach. Jeff przede wszystkim miał zastąpić George’a na stołku producenta. Poszliśmy na ugodę. „Słuchaj – powiedziałem – nie chcę, żebyś zdominował płytę, bo będzie nudno, a na to nie mogę się zgodzić. Kilka rzeczy wolałbym zrobić sam, kilka z Martinem i z Millerem. Ale z tobą też. Przyjedź. To nam zajmie góra dwa tygodnie – dłużej i tak byśmy ze sobą nie wytrzymali – a potem się rozjedziemy na zasłużone wakacje. Zobaczysz, będzie miło”. I było. On grał riffy, ja na basie, śpiewaliśmy na głosy... Fajnie jest mieć dobrego gitarzystę i wokalistę w jednej osobie. Jak się nad tym zastanowić, Beatlesi najwięcej zawdzięczali obecności Johna.

P: Czy Jeffowi nie przeszkadzała świadomość, że ma być jego surogatem?

M: Na początku pewnie tak, ale wyleczył się z tego kompleksu. W trakcie pracy nad Anthology dotarło do nas, że Jeff jest dokładnie tym, kim powinien być: czwartym Beatlesem. I spełnia tę rolę fantastycznie.

P: Jednak niełatwo udźwignąć takie brzemię...

M: No dobra, masz rację. Ale przecież sam chciał! Poza tym, muszę ci powiedzieć, że dla mnie The Beatles zawsze oznaczali pewną zamkniętą całość, to ja odnosiłem się zawsze z największą rezerwą do zapraszania ludzi z zewnątrz. Pamiętam swoje mieszane uczucia co do udziału Billy’ego Prestona w nagraniu Let It Be [klawisze]. Reszta chłopaków była przekonana, że to znakomity pomysł, więc jak zwykle im uległem, bo miałem zaufanie do ich opinii – i słusznie. Jednak kiedy George [Harrison] zaproponował Jeffa jako producenta, zaoponowałem. Nadal wierzyłem w George’a Martina. Ale on powoli wycofywał się z produkcji, głównie z powodu kłopotów ze słuchem. Mówiłem mu, że od słuchania ma inżynierów dźwięku, natomiast nikt tak jak on nie odróżni geniuszu od chłamu i do tego niepotrzebne są mu uszy! Tymczasem George nadal upierał się przy Jeffie, który co jak co, ale słuch ma świetny... Nie śmiejesz się? Trudno. W każdym razie trzy żuki pracowały jak pszczółki nad Free As A Bird, aż przyszedł czas na chórki, i wtedy George znów zaatakował: „Wiesz, Jeff jest takim fanem Beatlesów... Na pewno dałby się zabić za to, żeby znaleźć się na płycie! Nawet jeśli powie tylko „Hej!”, do końca życia będzie mógł się chwalić, że to jego głos i że wziął w tym udział”. Miałem poważne opory. Bycie członkiem The Beatles to dla mnie coś bardzo osobistego, niemal świętość. Zawsze broniłem Obcym wstępu do naszego klubu – cała ta afera z Yoko Ono i tak dalej... Myślę zresztą, że ta hermetyczność w sumie wyszła nam na dobre. Ale Beatlesów już nie ma, a Jeff się sprawdził, i tylko to się liczy.

P: Mówi się, że Electric Light Orchestra to to samo co Beatlesi, tyle że z większą ilością instrumentów.

M: Znasz dowcip Ringo [Starra]? „Dlaczego E.L.O. się rozpadli? Bo wyczerpały im się nasze pomysły”. Największą dumą Jeffa jest to, że kiedyś spotkał Johna osobiście i John miał podobno powiedzieć: „Wiesz, naprawdę lubię te wszystkie kawałki E.L.O”. To był najpiękniejszy dzień w życiu Jeffa. Dowód na to, że jego twórczość ma sens! John powiedział, że ma! Jeff to zdumiewający facet. Piłka nożna, piwo, te rzeczy.

P: Flaming Pie sprawia wrażenie płyty bardzo osobistej, nagranej bez ukłonów w stronę masowego słuchacza. Czy moje odczucia są trafne?

M: Jak najbardziej. Na wszystkich konferencjach prasowych powtarzałem do znudzenia, że mam gdzieś, czy to będzie hit czy nie. Oczywiście, ludzie od marketingu kręcili trochę nosem [robi ponurą minę], ale ja powiedziałem sobie: mieliście dosyć samograjów dzięki Anthology. Teraz chcę zrobić coś wyłącznie dla siebie i dla własnej przyjemności. Niedawno wpadła mi w ręce książka „Wierność w stereo” Nicka Hornby’ego. Zwędziłem ją któremuś ze swoich dzieciaków i jestem nią naprawdę zachwycony! Powiedziałem tym bubkom z reklamy: „Facet prowadzi do spółki z kumplami sklep z płytami, „Championsihp Vinyl”, bo kocha muzykę. Nie przejmuje się utargiem. I to mi się podoba! Identyfikuję się całkowicie z tą postawą i taką strategię promocyjną proponuję przyjąć!”.

P: Cokolwiek powiedziałeś tym bubkom z reklamy, twoja bezkompromisowa płyta musiała przejść cały ten młyn i stać się produktem handlowym.

M: Wiem. To tak jak podczas maratonu: w pewnym momencie dochodzisz do granicy wytrzymałości, stajesz przed ścianą własnego bólu. Nienawidzę tego i bronię się przed tym. Mówiąc szczerze uważam, że wytwórnia EMI bardzo dzielnie zniosła moje „filozoficzne” podejście. W rozmowach z nimi przyjąłem taktykę, która datuje się od pewnego wypadku samochodowego z zamierzchłych czasów beatlesowskich: wracaliśmy z Londynu, kiedy nasza furgonetka zjechała z autostrady i utknęła w rowie. To była przykra, angielska zima i nikt nie chciał się zatrzymać, żeby nam pomóc. W pewnym momencie jeden z nas – nie pamiętam, który – spytał: „I co teraz będzie?” Ktoś inny odpowiedział mu równie retorycznie: „Nie wiadomo. Ale jakoś to będzie”. Zaraz po tych słowach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zatrzymała się ciężarówka z wesołym kierowcą: „Co jest, chłopaki? Dokąd was podrzucić? Do Liverpoolu? Okey!” To był istny cud! Dlatego potem już zawsze stosowaliśmy tę naiwną odzywkę jako odpowiedź na wszystko: jakoś to będzie! Więc teraz też powiedziałem facetom od kampanii reklamowej: „Nawet jeśli nie pojadę do Kolonii, jakoś to będzie. Nie martwcie się.”. A oni na to: „Nie skończymy filmu w terminie” Ja: „To skończymy PO terminie. Jakoś to będzie!” Naprawdę cudowna mantra. Ma magiczną moc! Wiem, że wiara w magię zalatuje latami sześćdziesiątymi, ale nic na to nie poradzę. Mój komputer wyświetla czasami znamienny komunikat: „Twardy dysk jest prawie pełny. Proszę, usuń to, co zbędne”. Myślę, że to znakomita recepta na życie – pozbyć się nadmiaru lęku i samodyscypliny.

P: Jak ci się układają stosunki z EMI? Z tego co powiedziałeś, wnioskuję, że cię tam uwielbiają...

M: Nie mają wyjścia! Muszą uwielbiać Beatlesów. Kilka lat temu w „The Sunday Times” opublikowano wykres ilustrujący nieustanną i niezaprzeczalną zależność sukcesów EMI i The Beatles. Mój szwagier, John Eastman, jest prawnikiem w wytwórni Disneya. Chcieli kupić EMI, ale dzięki Anthology cena tak podskoczyła, że zrezygnowali. John mi to potem wypominał: „Masz pojęcie, ile na tobie straciłem? Miliony!” No cóż... Tylko raz sprzedałem się na chwilę innej wytwórni [CBS]. Odwiedziłem ich siedzibę w Nowym Jorku, w wielkim czarnym drapaczu chmur. Wysiadłem na sześćdziesiątym piętrze. To miejsce było kompletnie anonimowe. Nie nosiło żadnego piętna zajmującej go instytucji i na pewno w niczym nie przypominało „Championship Vinyl”. Nie pachniało muzyką. Wyglądało jak piekło – lub raczej tak, jak wyobraża sobie piekło przeciętny kolekcjoner płyt. Za każdym razem, kiedy tam byłem, zadawałem sobie pytanie: Boże, gdzie ja jestem? I chciałem stamtąd jak najszybciej wyjść. A wszystko dlatego, że skusiła mnie korzystniejsza umowa...

P: Czy zasmuciła cię wyprowadzka EMI z Manchester Square?

M: Nie. Nie byłem emocjonalnie związany z tym miejscem. Po prostu musiałem tam chodzić. Gdyby natomiast Abbey Road zmieniła adres, byłoby mi przykro.

P: W Abbey Road człowiek ma wrażenie, że czas się zatrzymał. Chyba niewiele się tam zmieniło od starych czasów.

M: Zaskakująco niewiele. Studio 1 i 2 zachowały stary klimat, żyją wspomnieniami. W „Dwójce” nagrywali Beatlesi, Cliff Richard... Niewidoczne ślady naszych stóp traktowane tam są jak relikwie... Ale teraz nastał czas Oasis.

P: Nie sądzisz, że Oasis w Abbey Road to swoista profanacja?

M: Czemu? Chłopcy są młodzi, konfliktowi, łatwo się wkurzają, ale mierzą wysoko. W końcu ktoś ich tam wpuścił, nie?

P: Współpracowałeś z Noelem przy płycie Help w 1995 roku. Jakie wrażenia?

M: Naprawdę niezłe. A wiesz, co mnie najbardziej ujęło? Ich zestaw instrumentów. Dokładna powtórka z Beatlesów – identyczne wzmacniacze, Marshalle i tak dalej. Znalazłem bratnie dusze! Ludzie są pewni, że nienawidzę Oasis. Dlaczego? Przecież oni nas podziwiają i kopiują! A przecież mogliby podziwiać i kopiować kogokolwiek innego albo wszystkich naraz.
To zabawne, ale w stosunku do nich w ogóle nie czuję bariery wiekowej. Wydaje mi się, że jesteśmy rówieśnikami – może dlatego, że rzadko oglądam swoją twarz na zdjęciach... Tylko czasami przychodzi otrzeźwienie: o rany, przecież widać, że jestem starszy od nich! To musi być jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni albo szczególny przypadek ewolucji kwantowej...
Trzydzieści lat temu, kiedy nagrywaliśmy Orkiestrę Samotnych Serc Sierżanta Pieprza, ważyłem 64 kilo. Głównie dlatego, że mieszkałem sam i nie odżywiałem się zbyt regularnie, natomiast mocno przesadzałem z tym [naśladuje gesty palacza]. Nie było czasu na jedzenie – ledwo starczało go na picie. Dopiero teraz, na starość, nabrałem mięśni – ruch na świeżym powietrzu, odpowiednia dieta...

P: W zdrowym ciele zdrowy duch?

M: Chyba tak. Powiem ci, że wegetarianizm to w sumie niegłupia rzecz. Mija już ponad dwadzieścia lat, jak nie jem mięsa. To kwestia sumienia i wrażliwości. Kiedyś podczas pikniku obserwowaliśmy jagnięta bawiące się na pastwisku, aż nagle dotarło do nas, że właśnie obgryzamy nogę jednego z nich i coś tu jest chyba nie w porządku. Więc przestaliśmy.

P: Na pewno łatwiej dojść do takich wniosków mieszkając blisko natury.

M: To prawda. Mieszkam na zalesionym terenie, kawałek lasu jest nawet w granicach naszej farmy. I wiesz co? Oskarżają mnie, że udzielam schronienia dzikom! Przywędrowały z ogrodu zoologicznego w Ashford, które jest jakieś 60 kilometrów stąd, i upodobały sobie zagajnik kasztanowców, nietykalny przez dwadzieścia lat. Tu się rozmnażają, bo nikt im nie przeszkadza. Nie będę do nich strzelał – po pierwsze, nie mam ochoty, po drugie, nie mam broni!. Nie zamierzam też zakładać sideł. Podobno dziki czynią szkody, zabijają owce... Moich owiec jakoś nie ubywa. A poza tym, nie ode mnie zależy porządek w przyrodzie. Lis zjada kury, jastrząb myszy. Choć jestem wegetarianinem, rozumiem, że zwierzę zabija, by zaspokoić głód. Nie mogę go za to obwiniać ani żądać, żeby zmieniło swoje nawyki żywieniowe.

P: Powiedzmy, że widzisz na ulicy bezdomnego człowieka z psem. Kogo ci bardziej szkoda?

M: Żal mi ich obu w równym stopniu.

P: Myślałem, że bardziej wzruszy cię los psa...

M: Niekoniecznie. Pies jest lepiej przystosowany do życia w plenerze. Nurtowałoby mnie raczej pytanie, czy włóczęga jest naprawdę bezdomny, czy tylko instaluje się co rano na żebry w ciepłym śpiworze, a przy okazji spędza zdrowo dzień na świeżym powietrzu. W tych sprawach troska walczy we mnie z podejrzliwością.

P: Otrzymałeś tytuł szlachecki. Czy ludzie często zwracają się do ciebie per „Sir Paul”?

M: Tylko przy oficjalnych okazjach. Ale zdarzają się śmieszne sytuacje. Niedawno zaskoczył mnie pilot samolotu mówiąc: „Witamy na pokładzie, Sir”. Podobnie zaanonsowała mnie recepcjonistka u lekarza – „Sir Paul przyszedł”.

P: To musi być trochę dziwaczne uczucie...

M: Nie trochę, ale skrajnie dziwaczne. Może dlatego, że bardzo sobie cenię – no, może nie całkowitą anonimowość, bo to nierealne, ale prywatność, którą utożsamiam z normalnością. Dlatego ciągle powtarzam wszystkim, że jestem zwyczajnym człowiekiem. Bo czuję się zwyczajny i prowadzę zwyczajne życie. Owszem, istnieje jakiś luźno ze mną związany fenomen – to ten facet, którego pokazują w telewizji i tak dalej. Ja go tylko od czasu do czasu gram i mam z tego frajdę. W sumie gość nieźle sobie radzi. Ale on jest ze mną. ja siedzę tutaj i rozmawiam z Tobą.

P: Więc to nie ty zostałeś szlachcicem, tylko ten drugi?

M: Dokładnie. Za wybitne zasługi na desce surfingowej. To był piękny dzień... Jestem pełen sprzeczności, dlatego czasami bywam niekonsekwentny, a już na pewno cyniczny w ocenie pewnych rzeczy. Tak właśnie jest w wypadku tytułu szlacheckiego – znam trochę życie, mam mózg na swoim miejscu i wydaje mi się, że potrafię rozpoznać mechanizm przyznawania tego rodzaju zaszczytów: to po prostu wygodny i stosunkowo tani sposób nagradzania ludzi. Ale z drugiej strony coś mi mówi, że to naprawdę wielkie wyróżnienie, i jestem z niego dumny. Oczywiście, mógłbym go nie przyjąć. To by nawet było w dobrym tonie – wielu artystów odmawia przyjęcia rozmaitych nagród w imię słusznych idei. Poszukałem w myślach takiej idei, ale jedyne, co mi przyszło do głowy, to żartobliwa odpowiedź na propozycję zjedzenia ostatniego kawałka tortu: „Skoro nalegasz...”. Pomyślałem też o tych, którzy odmawiają – na przykład o Paulu Schofieldzie, który jako jedyny znany mi człowiek nie przyjął tytułu. To rzeczywiście genialny aktor, ale nie widać, żeby mu to sprawiało jakąkolwiek przyjemność...
Jako mały chłopiec wymarzyłem sobie, że zostanę katolikiem i kierowcą ciężarówki – to znaczy, będę w coś wierzył i będę miał wytyczony – dosłownie i w przenośni – kierunek. Nie udało mi się zrealizować żadnej z tych rzeczy, więc szlachectwo wydaje mi się niespodziewanym podarunkiem od losu. Pomyśl tylko: przyklękasz na jedno kolano przed władczynią, a ona dotyka twego ramienia mieczem króla Edwarda Wyznawcy!

P: Królowa ma miecz Edwarda Wyznawcy, ty masz gitarę Billa Blacka – w gruncie rzeczy nie ma się czym podniecać. Zresztą, zetknąłeś się z Jej Wysokością już wiele razy przedtem, po raz pierwszy chyba na specjalnym koncercie w 1963 roku?

M: Dokładnie nie pamiętam, mylą mi się te wszystkie daty. Powinieneś zapytać Mark Lewisohna [kronikarz The Beatles], na nim można polegać! Ale jest coś, do czego przyznaję się niechętnie i czego mam nadzieję, Ona nigdy nie przeczyta – George i ja trochę się w niej podkochiwaliśmy w szkolnych czasach! Mówię całkiem serio! Była wtedy apetyczną, całkiem młodą kobietą, księżniczką, a potem świeżo upieczoną królową, tutaj [zatrzymuje dłonie w pewnej odległości od klatki piersiowej] nieźle rozwiniętą... Potem zamieniła się w tym Mamuśki, ale swego czasu zajmował sporo miejsca w naszych chłopięcych fantazjach.

P: Anthology porządkuje i zamyka raz na zawsze historię The Beatles, a przy okazji jest najbardziej dochodowym interesem w tej historii. Oasis i wielu innych młodych wykonawców składa wam muzyczny hołd kontynuując wasz styl i rekrutując rzesze nowych fanów w kolejnym pokoleniu słuchaczy. Twoja własna muzyka przeszła kurację odmładzającą – tryskasz energią, a na dodatek zostałeś szlachcicem... Czy jest jeszcze coś, czego brakuje Ci do szczęścia?

M: Doskonale rozumiem, co masz na myśli. Rzeczywiście, wiedzie mi się nieźle i byłbym głupcem, gdybym tego nie doceniał.

P: Ludzie mają bardzo konkretną wizję każdego z waszej czwórki. Johna zdecydowanie wyróżniano, postrzegając go zawsze jako ekstrawaganckiego dziwaka i wielkiego eksperymentatora, artystę wiecznie poszukującego. Praktycznie w niczym mu nie ustępowałeś, a jednak Twoja indywidualność pozostawała trochę w jego cieniu. Cierpiałeś z tego powodu?

M: Zasadnicza różnica między nami polegała na tym, że ja byłem bardziej skryty i starałem się, przynajmniej na początku, nie obnażać się poprzez muzykę i nie mieszać życia prywatnego z pracą. Dopiero gdzieś przy Sierżancie Pieprzu zacząłem „przemycać” siebie w piosenkach. John wręcz odwrotnie – zawsze chciał wyśpiewać wszystko, co w danej chwili czuł i co zajmowało jego umysł. Jeśli w jego życiu zdarzyło się coś ekscytującego, musiał koniecznie umieścić to w refrenie. A potem spotkał Yoko, która stała się dla niego wyrocznią – pozwalała mu dosłownie na wszystko, a w gruncie rzeczy jeszcze podsycała w nim ten ekshibicjonizm. Przyznaję, trochę mnie wkurzało, że John zgarnia laury jako przedstawiciel Wielkiej Awangardy. Był taki czas, jakieś dwa-trzy lata przed jego wycofaniem się z zespołu, kiedy zaszył się w Weybridge i siedział w bamboszach pykając fajeczkę, a ja chodziłem na koncerty i słuchałem rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Nie chcę przez to powiedzieć, że byłem „pierwszy”, ale czułem już, na co się zanosi, i nie byłem tym uszczęśliwiony – John miał przejść do historii jako wyrafinowany intelektualista, ja jako ckliwy mazgaj. Dość trudno mi było się z tym pogodzić. Sam, na przykład od jakichś dwunastu lat bawię się w malarstwo i chyba wreszcie doczekam się indywidualnej wystawy w Niemczech. Ale czy zależy mi, żeby wszyscy uważali mnie za człowieka renesansu? Nie. Robię swoje po cichu, a od czasu do czasu coś z tego przedostaje się do publicznej wiadomości. Eksperymentowałem też z muzyką nowoczesną, słuchałem Johna Cage’a, Luciano Berio i Corneliusa Cardew [awangardowi kompozytorzy współcześni, m.in. muzyka elektroniczna, aleatoryczna etc.], napisałem nawet symfonię, ale jej słuchaczami byli wyłącznie moi urżnięci w trupa kumple... Kiedyś nawet powiedziałem żartem do Johna, że mam kupę materiału, który zamierzam wydać na płycie pod tytułem „Paul McCartney posuwa się za daleko”. A on na to: „Cudownie, stary! Niech mnie diabli! Zrób to błagam!” Zawsze lubiłem mieć coś w zanadrzu. Chcę przez to tylko powiedzieć, że John nie miał żadnych sekretów.

P: Mówisz, że dziś sława sprawia ci przyjemność. Czy kiedyś było inaczej?

M: Owszem. Najgorzej się czułem u schyłku The Beatles – po prostu jak ktoś kompletnie bezużyteczny. Niby znany, ale nikomu niepotrzebny. To było koszmarne uczucie. Wiedziałem, że jeśli zdarzy się kolejny wywiad – a jeszcze ciągle chciano ze mną rozmawiać – pierwsze pytanie będzie brzmiało: czy jesteś szczęśliwy? A nie byłem. I nie potrafiłem tego ukryć. Marzyłem tylko o tym, by uciec od tego wszystkiego i na jakiś czas zostać zupełnie zapomnianym. Chyba miałem kryzys.

P: Lubisz rozdawać autografy?

M: Rozumiem determinację łowców i raczej nie odmawiam. Ale nigdy nie podpisuję się ludziom na dłoniach czy innych częściach ciała. Do tego się nie zniżę! Fani przysięgają: nigdy się nie umyję! Umyjesz się, bracie... A jak nie, to i tak któregoś dnia deszcz zrobi swoje.

P: Gdzie najchętniej spędzasz czas?

M: Tutaj. Ale na duże nagranie lubię wyrwać się do Londynu. Ostatnio pracowałem z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną – tu na szczęście by się nie pomieścili, więc miałem świetną wymówkę, żeby znów odwiedzić Abbey Road... Jeśli chodzi o relaks, staram się jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu. Moje hobby to wycinanie w lecie przecinek dla konnych wycieczek – robiłem to nie dalej jak wczoraj. Jestem Człowiekiem z Piłą Tarczową – strzeżcie się, drzewa! Ale wszystkie przepraszam przed egzekucją i tłumaczę im: „Zrozumcie, jest was tyle, że tworzycie nieprzebyty gąszcz!” Naprawdę lubię to zajęcie, lubię być sam w lesie... Mamy tu też sztuczny zbiornik, na którym czasem żegluję – także samotnie, tylko łódka i ja. To mnie niesamowicie uspokaja. A poza tym – jest to coś, czego nie mogłem spróbować jako dziecko. „Oni” żeglowali, my nie. „Oni” jeździli konno, my nie. Różnice klasowe były ogromne, dzieliła nas przepaść pod względem statusu i kondycji finansowej. Postanowiłem to zmienić, kiedy dorosnę.

P: Wiele piosenek z płyty Flaming Pie wymyśliłeś i skomponowałeś w czasie wakacji.

M: Wiem. Dużo osób mi mówi, że na urlopie nie powinienem pracować. Ale przychodzi taki moment w ciągu dnia, zazwyczaj po lunchu, kiedy ogarnia mnie nuda. Inni skwierczą na słońcu albo ucinają sobie drzemkę, a ja nie mam co robić. Więc biorę do ręki gitarę. Traktuję to jako jeszcze jedno hobby – nazywać to pracą byłoby trochę bezwstydne. Zawsze powtarzam, że muzykę się GRA. To słowo jest bardzo istotne. Ja po prostu gram, a granie kojarzy się z zabawą.

P: Skoro nie pracujesz, trudno mówić o emeryturze...

M: Nawet bym nie chciał! Na emeryturze można się zanudzić na śmierć. Nie wiem, co bym robił. Przecież nowe melodie nie przestałyby nagle snuć mi się po głowie. Jak bym je od siebie odpędzał? Musiałbym chyba wołać: „A sio!”

P: Mógłbyś podróżować. Przecież to lubisz.

M: Nawet bardzo. Podróże wciągnęły mnie jeszcze w czasach Beatlesów. Linda, na przykład, nie przepada za noclegami w hotelach, podczas gdy ja, choć się do tego głośno nie przyznaję, po tylu latach spędzonych w trasie nadal znajduję w tym dziką przyjemność. Wchodzę do pokoju i instynktownie wykonuję znajome czynności: wyjmuję maszynkę do golenia i szczotkę do zębów, sprawdzam, czy w łazience są ręczniki, włączam telewizor [zaciera radośnie ręce]. W hotelu czuję się jak ryba w wodzie. Pamiętam, że doprowadzałem chłopaków [z The Beatles] do szału, bo zabierałem w trasę kwarcówkę i opalałem się siedząc na sraczu! Zwykle mieliśmy dla siebie tylko marne pięć minut czasu – ledwo zdążaliśmy połknąć jajecznicę i skoczyć do kibla...

P: Opowiedz nam o swojej symfonii.

M: Ściśle rzecz biorąc to nie symfonia, lecz poemat symfoniczny. Nie patrz tak na mnie, jeszcze niedawno też nie wiedziałem, na czym polega różnica. Symfonie składają się z czterech części, które jednak zwykle nie tworzą spójnej całości. Natomiast symfonię narracyjną w zasadzie powinno się fachowo nazywać „poematem dźwiękowym”. Ale ponieważ wiele osób nazwę tę mylnie kojarzy z utworem literackim, „poemat symfoniczny” jest lepszym określeniem, ponieważ sugeruje od razu, że to coś ma jakiś związek z muzyką. Poemat ten został u mnie zamówiony cztery lata temu, dla uczczenia stulecia istnienia wytwórni EMI.

P: Ostatnie pytanie: gdyby ktoś podszedł do ciebie na ulicy i powiedział „Beatlesi byli do dupy!” – jak byś zareagował?

M: Odpowiedziałbym: „Gub się, złamasie!”

Dotychczasowe komentarze:

Twój komentarz do umieszczenia w Rocznikach The Beatles:

komentarz dnia 2024-03-29 16:46:19,
Komentarze mogą zamieszczać tylko redaktorzy serwisu. Pytaj admina joryk2@wp.pl