W sobotę obejrzałem w końcu film „Wonderwall” i tak mnie jakoś zachęcił do sklecenia paru zdań. Akurat dysponowałem chwilą czasu, a czasem tak mam, że muszę coś napisać, bo będzie to za mną chodzić i nie będę mógł myśleć o niczym innym. Wklejam na forum, bo ma jakiś związek z Beatlesami, może ktoś zaglądnie.
„Wonderwall” to opowieść o ekscentrycznym profesorze zajmującym się kontrolą jakości wody w londyńskich wodociągach. Swój czas dzieli między pracę a dom, gdzie w zasadzie dalej pracuje. Jego egzystencję, uporządkowaną i pełną wykonywanych z rytualną precyzją czynności, zakłóca wprowadzenie się nowych sąsiadów, a konkretnie przypadkowe odkrycie dziury w ścianie, umożliwiającej mu podglądanie lokatorów sąsiedniego mieszkania. Odkrywszy, że są nimi młody fotograf i aspirująca modelka, starszy człowiek zaczyna interesować się ich życiem tak bardzo, że spędza coraz więcej czasu z okiem utkwionym w szczelinie prowadzącej go do zupełnie innego świata.
Wiadomo, dlaczego zdecydowałem się poświęcić oddzielny wątek temu filmowi. Jak głoszą napisy początkowe, autorem muzyki jest George Harrison, M.B.E
. Ale o samej muzyce później, teraz kilka słów o filmie. Swą premierę miał w Cannes w maju 1968 r., w Anglii po londyńskim seansie premierowym nie trafił nawet do regularnej dystrybucji, przez lata leżał zapomniany (nie licząc może pokazów o północy w USA) aż do czasu popularyzacji VHS, a potem DVD. W 2014 r. został wydany w pięknie odnowionej wersji na Blu-rayu, co skłoniło mnie do jego odnalezienia. Spodziewałem się, że będzie to zakurzona, obyczajowa ramota – zostałem na szczęście bardzo pozytywnie zaskoczony.
Film jest przede wszystkim, choć to może oczywiste, wytworem swoich czasów. Już od pierwszych kadrów (a na pewno od pierwszego spojrzenia na mieszkanie sąsiadów) dostajemy wyraźny komunikat – oto świadectwo lat 1967-1968 z całym ich kolorytem, naiwnością, szaleństwem i bezkompromisowością artystyczną. Punktem odniesienia jest więc raczej słynny „Odjazd” („The Trip”, 1967) Rogera Cormana, a nie socjologiczna analiza spod znaku „Absolwenta” (wiem, że powinienem się raczej odnieść do brytyjskiej kinematografii, ale mam w niej niestety duże zaległości). To, co dziś wyróżnia się najbardziej (choć może już nie szokuje), to psychodeliczne zastosowanie kolorów, poetyka oniryzmu, surrealizm w ściśle angielskim wydaniu przyprawiony sporą szczyptą specyfiku zwanego potocznie LSD. U Cormana próba wizualizacji wpływu narkotyków na percepcję jest bardziej rozbudowana i zajmuje ważniejsze miejsce w całej strukturze filmu (narracja jest w zasadzie przygodą bohatera na tytułowym „odjeździe”), jest bardziej szalona i robi większe wrażenie. W „Wonderwall” jest to tylko element fabuły - choć bardzo ważny, to nie stanowiący całości wypowiedzi. „Odjazd” powstał w Kalifornii, a „Wonderwall” w Londynie – inna perspektywa, inne środowisko, inny „ferment” intelektualno-artystyczny. Mi bardziej odpowiada pełniejsza, lepiej zniuansowana wypowiedź angielska niż bardziej szalona i radykalna amerykańska. W „Odjeździe” efekty wizualne były trochę „sztuką dla sztuki”, czystym artyzmem, a w „Wonderwall” można dopatrzeć się ponadto uniwersalnych treści wypływających z historii, która stwarza potencjał do takich uogólnień.
Wraz z bohaterem, profesorem Collinsem, podglądamy młodych lokatorów londyńskiej kamienicy. Już na ulicach Londynu ich zielony samochód i barwne stroje prezentują się niczym zjawisko z innego świata. Zderzenie wyblakłego, matowego, dusznego mieszkania profesora, pełnego zabytkowych secesyjnych mebli z wypisanymi na nich cytatami z Tennysona, starych ksiąg, stosów papierzysk, gdzie niewiele jest współczesnych przedmiotów, z mieniącym się feerią barw, ostrym, kontrastowym kolorystycznie, pełnym przestrzeni mieszkaniem Penny Lane (tak nazywa się bohaterka) to następny sposób na podkreślenie niezwykłości całej tej „kontrkultury”. Samo mieszkanie (za jego wystrój odpowiada znany nam duet The Fool) przypomina raczej scenografię sztuki teatralnej niż miejsce do życia. Niezwykłości dopełnia sposób, w jaki oglądamy to, co dzieje się za ścianą. Przez dziurę w ceglanym murze (ukrytą za secesyjnym malowidłem przedstawiającym śmierć króla Artura), gdy zawsze coś zasłania nam pełny ogląd sytuacji, widzimy tylko urywki, fragmenty, często nieostre, nie słyszymy nic poza głośną muzyką przebijającą się przez solidny mur. To niczym okno do innego świata – kolory uderzają swą ostrością, psychodelicznym zestawieniem kontrastowych barw, scenografia mieszkania pełna jest przedmiotów o zastanawiającym zastosowaniu i niecodziennym wyglądzie, ubiory przypominają bal maskowy, a nie zwykłe, codzienne stroje. Muzyka pełna egzotyki, hinduskich instrumentów, wibrujących dźwięków, dzwoniących, brzęczących, wwiercających się w umysł brzmień. Kilka cegieł, a za nimi egzotyczny świat. Nic dziwnego, że pociąga on bohatera swą odmiennością.
Choć może bardziej niż sam klimat mieszkania przyciąga go znajdująca w nim kobieta. Pierwszy obraz, jaki obserwujemy, to jej tańcząca sylwetka i fragmenty nagiego ciała (a jakże, w końcu to lata 60.
). Grająca Penny Lane Jane Birkin nie wypowiada w całym filmie ani jednego słowa – zawsze obserwujemy ją albo przez mur, albo w marzeniach sennych. Tajemnicza, piękna, delikatna, niczym Syrena z ryciny, jaką profesor znajduje w książce. To właśnie ona sprawia, że Collins obserwuje mieszkanie z narastającym zainteresowaniem graniczącym powoli z obłędem, coraz więcej czasu spędza przy murze, zaczyna spać przy „ścianie cudowności” i wierci w niej kolejne dziury, by być bliżej ukochanej. Bo wbrew – wydawałoby się – różnicom nie do pogodzenia, Collins czuje coś do tajemniczej modelki. Po przeczytaniu opisu filmu obawiałem się zbyt płytkiego ujęcia tego wątku, sprowadzającego aspekt fascynacji profesora młodą dziewczyną do sfery czysto fizycznej. Wystarczy jednak obserwować poczynania Collinsa, by zorientować się, że jest to coś więcej. Owszem, Penny Lane podoba mu się jako kobieta (zresztą jak ma się nie podobać, w końcu to Jane Birkin
), ale związek między nimi (a raczej między nim a nią, tylko w jedną stronę) ma charakter platoniczny, bardziej idealistyczny, coś z rycerskich romansów średniowiecznych (może stąd król Artur?). Wkrótce Penny Lane staje się „damą serca” Collinsa, w marzeniach śni on, że chroni dziewczynę przed nieuczciwością i brutalnością jej chłopaka, staje w jej obronie, pojedynkuje się o nią przywdziewając niezwykłą zbroję (którą zresztą zdejmuje w jednej scenie z szafy). Relacja z Penny staje się tak ważna, że profesor poświęca dla niej nieliczne relacje z innymi ludźmi, i tak bardzo szczątkowe. Wchodzi w świat snów, a sny przechodzą wkrótce w jawę. Pojawiają się niepostrzeżenie nawet wtedy, gdy profesor pracuje (a praca była dla niego wszystkim). W końcu Collins musi zdecydować, co dla niego ważniejsze, bo koegzystencja obu światów wydaje się niemożliwa, a profesor sukcesywnie traci kontakt z rzeczywistością (wspaniała surrealistyczna scena w miejscu pracy Collinsa to obok sekwencji marzeń sennych (z Supermanem na LSD i pojedynkiem wiertarki z papierosem) ciekawszy fragment filmu). Ostatecznie następuje ziszczenie się snów profesora i spotkanie z dziewczyną, ale nie chciałbym zdradzać, w jakich okolicznościach i co z tego wyniknie.
Ciekawszy niż sam portret młodego pokolenia i jego kultury (jak w „Odjeździe”) wydaje mi się jej zestawienie ze środowiskiem, z którym współegzystuje, czyli w tym wypadku poświęcenie miejsca angielskiemu społeczeństwu połowy lat 60. Trochę zabrakło tego w filmie, gdyż sam profesor – choć w pewnych okolicznościach tak roztargniona postać mogłaby zaistnieć – nie jest chyba zbyt dobrą egzemplifikacją typowego Anglika starszej generacji. Uogólnień pod tym względem film więc unika, ale i tak mamy tu do czynienia z ciekawą refleksją na temat uniwersalnego języka międzypokoleniowego. Ten werbalny sprawia kłopoty (profesor nie za bardzo potrafi porozumieć się z młodym sąsiadem i vice versa, chociażby przez inne słownictwo), natomiast idealnie działa ten pozawerbalny, emocjonalny. Jakby dwie samotne dusze (Collins i Penny) wyczuwały się nawzajem (chociaż – jak pisałem wyżej – to relacja tylko w jedną stronę). Nie ulega jednak wątpliwości, że pod fasadą fikuśnych strojów i drażniącej ucho profesora muzyki („Muzyka to tylko zorganizowany hałas, a hałas to trucizna dla umysłu”, jak twierdzi) są to tacy sami ludzie, pragnący miłości, bliskości, poczucia bezpieczeństwa.
W pomysł scenariusza zamieszany był początkowo Gérard Brach, przyjaciel Romana Polańskiego. Wydaje mi się, że on udźwignąłby lepiej historię i uwypukliłby bardziej uniwersalne jej fragmenty niż autor tekstu, Guillermo Cabrera Infante (to jego pierwszy scenariusz; na marginesie, to ciekawa postać – kubański powieściopisarz, krytyk filmowy i tłumacz, syn komunistów, ale po długich wahaniach ostatecznie przeciwnik Castro, wyemigrował z Kuby, napisał później scenariusz do kultowego „Znikającego punktu”). Momentami bowiem film za bardzo skręca w stronę pokazywania kolejnych ekstrawaganckich sekwencji pełnych pięknych dziewczyn. Ale, biorąc pod uwagę to, że sama treść jest tak naprawdę skromna, przeznaczona równie dobrze do filmu krótkometrażowego, udało się podać ją w atrakcyjnej formie i nasycić całkiem obficie znaczeniami. Natomiast sama tematyka chyba nie leżała w kręgu zainteresowań Polańskiego, ale debiutant Joe Massot (wcześniej zrobił interesujący krótki metraż pt. „Reflections on Love”) poradził sobie bardzo dobrze. Owszem, film ma swoje słabsze momenty, ale jest też wiele wprost bezbłędnie zrealizowanych (marzenia senne, wszystkie co bardziej surrealistyczne fragmenty, nie brak też kilku scen komicznych). Do reżyserii nie mam większych zastrzeżeń. Strona wizualna to kolejny jasny punkt filmu – zdjęcia doświadczonego operatora Harry'ego Waxmana, nietypowe ujęcia „zza ściany”, gdy zawsze coś przysłania pełny obraz, zastosowanie kolorów, różnych filtrów, pojawiają się sceny czarno-białe, ręczna animacja, psychodeliczne plansze wyjaśniające akcję, sceny w przyspieszonym tempie. Aktorsko to raczej teatr jednego aktora – Jack MacGowran zdaje go na piątkę. Aktor znany z głównej roli w „Nieustraszonych zabójcach wampirów” Polańskiego (to on zarekomendował go do „Wonderwall”) w zasadzie powtarza kreację ekscentrycznego naukowca, ale obdarza ją dużą dozą ciepła, niewymuszonej niezdarności, dobra i humanizmu drzemiących pod pozorem kompletnej obojętności na drugiego człowieka, w wyniku czego (w przeciwieństwie do profesora Abronsiusa z „Wampirów”) profesor Collins jest na tyle naturalny, że staje się prawdopodobny.
No i muzyka. Moim zdaniem to zła kolejność, by poznawać najpierw soundtrack, a potem film, ale mimo to wydaje mi się, że muzyka świetnie pasuje do obrazu. Jak na debiut, jest to projekt bardzo bezkompromisowy i wręcz awangardowy – z klasyczną (smyczkową czy symfoniczną) ścieżką dźwiękową film nie byłby tak oryginalny. Szczególnie hinduskie utwory idealnie podkreślają co bardziej psychodeliczne fragmenty filmu. Charakter i tematyka dzieła zostały idealnie podkreślone przez muzykę. I co ważne, muzyka broni się moim zdaniem sama w sobie – mi najbardziej przypadają do gustu te rockowe kawałki, szczególnie „Ski-ing” (tytuł wyjaśnia się po obejrzeniu filmu).
„Wonderwall” to film, który warto odgrzebać z zapomnienia, bo znany jest chyba tylko fanom The Beatles. Na pewno nie jest to arcydzieło, ale obraz naprawdę udany. Szczególnie jak na debiut. Psychodeliczny, awangardowy projekt artystyczny z jednej strony, a z drugiej – całkiem interesująca, uniwersalna historia. Obraz swingującego Londynu i kontrkultury połowy lat 60., ale taki, który do dziś wydaje się świeży i wcale nie zawstydzająco naiwny, jak czasem w filmach amerykańskich. Cieszący oko stroną wizualną i nie obrażający inteligencji widza, sprawnie wyreżyserowany i zagrany przez doświadczonego aktora, z dobrze dobraną muzyką. Może czasem przerost formy nad treścią, ale za to formy bardzo wdzięcznej i atrakcyjnej. Świetny wehikuł czasu do Anglii roku 1967-1968.