Yer Blue napisał(a):
Dzięki za wszystkie relacje. Liczę, że Rita jeszcze coś doda.
Się robi się (jak mawiał nieodżałowany kabaret Potem
)
Zanim jednak się zrobi, uprzedzę, że u mnie było nudno, bez fajerwerków i bez strachu: niczego nie zgubiłam, a bilety miałam cały czas bezpiecznie schowane przy sobie
Na koncert poszłam też nieobciążona jakimikolwiek urządzeniami rejestrującymi obraz i dźwięk, więc niestety nie przysłużę się żadnymi zdjęciami.
Koncert w Liverpoolu rozpoczął się dla mnie od wielkiego zaskoczenia. Otóż jestem sobie pod Echo Arena, czas pozostały do koncertu coraz krótszy, a ja rozglądam się i myślę: hmmm, pełno tu jakichś ludzi, ale gdzie są ci, którzy idą na koncert? Może pomyliły mi się dni? Szybkie spojrzenie na bilet no i nie, data jak najbardziej w porządku. Co się okazało? Otóż ten cały tłum ludzi właśnie szedł na koncert, tylko, że... NIKT nie miał na sobie żadnego beatlesowskiego T-shirta, ani w ogóle żadnych beatlesowskich akcentów. Prawdopodobnie byłam jedyną osobą w beatlesowskiej koszulce w promieniu kilku mil. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem - zwłaszcza, gdy przypomniałam sobie, co się działo w centrum Warszawy już na kilka godzin przed koncertami Paula i Ringo, gdy niemalże co druga osoba nosiła co najmniej beatlesowski T-shirt i były to bez wątpienia dwa najbardziej obeatlesowane dni w historii naszej stolicy.
To nieco negatywne wrażenie nieco się zatarło, gdy od miłego pana otrzymałam piękny, wydrukowany na fotograficznym papierze banerek z niebieskim napisem: WELCOME HOME PAUL. Nawet pomyślałam: ooo, zanosi się, że będzie grubo, a może, oh crap, nawet lepiej niż z Hey Jude w Warszawie?
Najpierw jednak trzeba było udać się na swoje miejsce. Było ono pod względem widoczności porównywalne z tym, jakie miałam w Warszawie, tj. w sektorze tuż przed sceną, ale w jednym z dalszych rzędów. Oczywiście oglądając Paula musiałam się wspomagać telebimami
I to już od samego początku, bo gdy tylko Paul z zespołem (po pół godzinie spóźnienia) pojawili się na scenie, wszystkie rzędy - dokładanie tak jak to było na Stadionie Narodowym - powstały na baczność i rozpoczął się SZAŁ, czyli to, co doskonale znamy już z własnego podwórka (i pomyśleć, że mogę napisać takie słowa, ha!). Nie wiem zresztą, co za przedziwna magia tu działa, ale jeszcze na pięć minut przed rozpoczęciem koncertu nawet jakoś go specjalnie nie przeżywam, jakby nie dowierzam, w końcu it's not a big deal, is it? Ale kiedy nagle pojawia się ta kochana, odległa sylwetka w białej koszuli, ciemnej marynarce i z gitarą, coś mnie chwyta za gardło i już nie wiem, czy bardziej chce mi się ryczeć z radości, czy RYCZEĆ ze wzruszenia
Otwieracz – EIGHT DAYS A WEEK -taki sam jak w Warszawie, ale moim zdaniem powinien nim zostać następujący po nim SAVE US i mów sobie Yer Blue co chcesz
, ale ten utwór na scenie miał powera jak nie wiem! Podobnie było zresztą z pozostałymi kawałkami z NEW, które pojawiły się podczas koncertu: tytułowym oraz Queenie Eye. Nawet w pewnym momencie pomyślałam, że Paul mógłby olać setlistę i kontynuować granie utworów z najnowszego krążka, bo na pewno wszystkie na scenie wybrzmiałyby fantastycznie – ale ja się jednakowo cieszę się i na kawałki paulowe, i na beatlesowskie. Publiczność, co było do przewidzenia, w większości była innego zdania i wyraźnie ożywiała się tylko na utworach Fab Four i nielicznych solowych / wingsowskich (np. BAND ON THE RUN czy oczywiście HERE TODAY). Sam Mistrz zresztą przyznał w pewnym momencie, że doskonale widzi, gdy na utworach Beatlesów na publiczności pojawia się las rąk z wyciągniętymi komórkami, a przy niebeatlesowskich kawałkach pozostają jakieś nieliczne... 'BUT YOU KNOW WHAT? WE DON'T CARE!' - spuentował Paul i zagrał... TEMPORARY SECRETARY. Pewnie mi nie uwierzycie, ale ja się cieszyłam na ten kawałek i liczyłam, że zabrzmi w Liverpoolu
Dobrze się przy nim bawiłam i widziałam, że nie tylko ja. Ale ja nie podchodzę do McCARTNEY II już tak krytycznie, jak jeszcze do niedawna.
Bannery powędrowały w górę przy THE LONG AND WINDING ROAD. Specjalnie się rozglądałam i na moje oko było tego sporo, ale nie aż tak. Niestety, niestety – wystarczyło, by wywrzeć wrażenie na Paulu, który nie tylko poklepał się po sercu tak samo jak w Warszawie, ale też zrobił coś, czego w Warszawie zabrakło – powiedział THANK YOU. Jedyne co, to się za głowę nie złapał
Być może to klepanie po sercu to zresztą taka wystudiowana reakcja, tak jak niektóre jego zapowiedzi utworów, które jak zabrzmiały w Warszawie, tak musiały zabrzmieć w Liverpoolu ('You know, back in the 1960s there were a lot of things going on around the black people's rights in America...' itd. przy BLACKBIRD). Ale było też parę nowych elementów. Paul parokrotnie nawiązał do tego, że dobrze jest być z powrotem w rodzinnym mieście, pozdrawiał siedzącą na widowni rodzinę itd. W duchu liczyłam nawet na jakąś niespodziankę, w stylu pojawienia się tajemniczego gościa związanego z Liverpoolem na przykład – ale nic takiego nie nastąpiło. Jedyny zaskakujący moment to były oświadczyny na scenie. Koleś z `Francji miał banner "I'll send all my love to her if you let me propose on stage” i wraz ze swoją dziewczyną został zaproszony na scenę. 'On your knees, son' – zadyrygował nim Paul i ogólnie byłoby bardzo wzruszająco, gdyby pan po padnięciu na kolana nie zaczął sobie żartować, że może oświadczy się Paulowi (szczerze mówiąc, McCartney McCartneyem, ale na miejscu jego dziewczyny miałabym w tym momencie ochotę przytłuc delikwentowi czymś ciężkim w głowę). Paul najwyraźniej też nie był zachwycony: 'I have an impression you're not being serious about that. GET SERIOUS!' - i dalej poszło. Dziewczyna powiedziała 'tak' i oboje zeszli ze sceny przy akompaniamencie wiwatów urzeczonej publiczności. Paul zadedykował im następny kawałek, czyli CAN'T BUY ME LOVE.
(Swoją drogą, niektórzy to mają szczęście, nie? Dziewczyna nie dość, że studiuje w Liverpoolu beatlesologię, to jeszcze miała oświadczyny w towarzystwie Paula McCartneya... który ją potem przytulił zresztą!)
A teraz słówko o tej publiczności właśnie. Jak już wspomniałam w poście „na gorąco” - moim zdaniem nie była to tak dobra publiczność, jak w Warszawie. Pomijam już fakt braku beatlesowskich koszulek, ale jakoś te reakcje, wiwaty... no były, ale nie w takim natężeniu, nie z taką serdecznością. Nawet po HEY JUDE. Nawet, gdy Paul już się żegnał i mówił „See you next time!”, jakoś to z jego strony wybrzmiało szybciej i z mniejszym przekonaniem, a publiczność jakby nieco mniej entuzjastycznie próbowała go zatrzymać. Odniosłam wrażenie, że wszyscy, łącznie z Mistrzem, byli już zmęczeni i chcieli jak najszybciej pójść do domu
Or maybe I'm amazed i najlepsze, co mnie mogło spotkać – koncert w Warszawie – już się zdarzyło i nic już nigdy nie będzie mogło się z tym równać? W końcu nic nie zastąpi Paula mówiącego po polsku „Musimy już iść”... i pozostaje tylko mieć nadzieję, że dane nam to będzie usłyszeć co najmniej jeszcze raz