W moim przypadku werdykt może być tylko jeden: Memory Almost Full.
A to dlatego, że był to mój pierwszy album, który poznałem „za nowości”, pierwszy album Paula, który kupiłem, jeden z pierwszych albumów solowych Beatlesów, w jakich się zasłuchiwałem. Gdzieś tak w pierwszej połowie 2006 roku na dobre „wpadłem” w fascynację The Beatles i po przesłuchaniu wszystkich ich albumów wziąłem się za dzieła solowe. No i przeczytałem, że w moje urodziny (!) Paul wydaje nowy album! No to nie ma dyskusji – kupuję! Nie pamiętam, czy w Polsce też wyszedł 4 czerwca, ale w tygodniu, kiedy pojawił się w naszej dystrybucji, zorientowałem się, że w Zamościu nie ma sklepu płytowego! Jedyny jaki istniał upadł gdzieś na początku XXI wieku, a w 2007 roku nie było jeszcze Empiku (nie ma to jak 60-tysięczne miasto bez Empiku, co nie?). Ale pojechałem na drugi koniec miasta do supermarketu, w którym była mała półka z płytami – patrzę – jest! Kupiłem (do dzisiaj pamiętam, że kosztował 36,99 zł i to za uboższą „polską edycję”) i zacząłem słuchać. Zakochałem się w tym albumie od pierwszego przesłuchania i do dzisiaj znam go praktycznie na pamięć. Ba, nie zestarzał się do dziś prawie wcale. Nadal bardzo przyjemnie się go słucha.
Przede wszystkim jest to zasługa udanych kompozycji. Oczywiście zdarzają się bardziej proste, wręcz banalne (jak „Dance Tonight”), ale z drugiej strony mamy tu np. rewelacyjne „Mr. Bellamy”. Po drugie, płyta jest pełna młodzieńczej, pozytywnej energii, jest (przeważnie) wesoła, ale wesołość ta została umiejętnie skontrapunktowana z bardziej refleksyjnymi momentami („The End of the End”). Brzmienie – nowoczesne, nieco wygładzone i nie stroniące od elektroniki – co mi odpowiadało w 2007 roku i odpowiada teraz. Siłą albumu są też łatwe do zapamiętania melodie i niebanalne aranżacje (jak zderzenie smyczków i przesterowanych gitar w „Only Mama Knows”).
Jeśli chodzi o kompozycje, to mam dwie ulubione: „Mr. Bellamy” i „House of Wax”. Obie wręcz uwielbiam, ale którą bardziej, nie jestem w stanie zdecydować. „House of Wax” to cudowna solówka gitarowa, wspaniały wokal, a „Mr. Bellamy” to niebanalna melodia i zabawa wokalem. Bardzo lubię także „Only Mama Knows”, które zaczyna się, jakby miała to być prowadzona przez smyczki ballada, a dostajemy ostrego rockera; cudownie taneczny i nowoczesny „Ever Present Past”, który sprawdziłby się idealnie jako otwieracz; beztroski „That Was Me” z melodyjną linią basu; i smutną balladę „The End of the End”, pozornie (ale tylko pozornie) niepasującą do reszty albumu swą tematyczną ciężkością. Moim zdaniem to jedna z lepszych ballad Paula ostatnich lat (pamiętam, że jak pierwszy raz ją usłyszałem, to się przestraszyłem, że Paul wybiera się już na tamten świat, ale na szczęście nie
). Dalej – prosty, ale właśnie tą prostotą pociągający „Dance Tonight”, bardzo przyjemny „Feet in the Clouds” (nawet ta zabawa wokalem w końcówce), „See Your Sunshine”, „Vintage Clothes” oraz nieco szalone zwieńczenie albumu, czyli „Nod Your Head” z gardłowym wokalem i świdrującym brzmieniem gitar. Najsłabszą kompozycją pozostaje dla mnie „Gratitude”, którą z powodzeniem mógłby zastąpić któryś z utworów bonusowych, a co do „You Tell Me”, to melodia jest bezsprzecznie ładna, ale wokal Paula jest trochę za bardzo... jęczący. Bonusy także trzymają wysoki poziom: eksperymentalne „222”, melancholijne, ale nie do przesady, „Why So Blue” oraz intrygujące „In Private”, które brzmi dla mnie jak wstęp do jakiejś dłuższej kompozycji.
Oczywiście jest wiele albumów Paula, które cenię wyżej, ale „Memory Almost Full” już zawsze będzie dla mnie takim „starym znajomym”, który ma swoje wady, ale którego nie mogę nie lubić.
Natomiast „Driving Rain”... cóż, nie jest to zły czy słaby album, ale jakoś go „nie czuję”. Nie pamiętam całego, bo i trudniej zapamiętać te kompozycje, bardziej ambitne, ale i pełne melancholii, smutku, refleksyjne i – mam wrażenie – bardziej osobiste niż na „Memory...”. Poza tym moim zdaniem album jest za długi. Biorąc pod uwagę, że na płycie nie brakuje kompozycji nijakich (jak „I Do”, „Magic”, „About You”, „Back in the Sunshine Again”), to można byłoby go z powodzeniem skrócić. Ten klimat melancholii, tajemniczości i autorefleksji może być oczywiście zaletą, ale do mnie on nie trafia. Jak mam ochotę na muzykę melancholijną, słucham innych rzeczy.
Kompozycje są nierówne. Obok świetnych („Freedom”, że tak zacznę od końca, to jedna z lepszych ballad Paula w XXI wieku; mocne, rockowe „Lonely Road” i „From a Lover to a Friend” to jasne punkty zestawu, poza tym lubię mroczne „She's Given Up Talking” i „Your Loving Flame” , urocze „Heather” oraz nietypowe jak na Paula „Riding Into Jaipur”) zdarzają się i słabsze („Tiny Bubble” z irytującymi „well, well, oh yeah” we wstępie plus te cztery nijakie, które wymieniłem wyżej). A pozostałe są tylko w porządku – słabo jak na Paula (mam na myśli „Spinning on an Axis”, „Driving Rain”, „Your Way”). Oddzielna sprawa to „Rinse the Raindrops” – który z jednej strony bardzo mi się podoba (całą płytę trzeba było czekać na porządnie rockowe granie), a z drugiej to rozimprowizowanie sprawia, że zdaje się jakby niedokończony - ale ogólnie na plus.
Całościowo „Driving Rain” jest dobrym albumem, takim – powiedziałbym – na poziomie Paula (czyli wysokim). Gdybym nie miał osobistych wspomnień związanych z „Memory Almost Full”, to być może miałbym problem z wyborem. A tak nie mam, i dobrze, bo tak się przymierzam i przymierzam do innego zestawienia albumów, za którymi nie przepadam („McCartney” I i II), że nie wiem, czy w ogóle coś na ich temat napiszę. A tu wybór był prosty