Obejrzałem film. Przede mną jeszcze dodatki, ale nie powinny one wpłynąć na ocenę samego filmu. Chciałem więc napisać recenzję, a wyszło... coś takiego (esej?)
Są takie wydarzenia, które stanowią cezurę pozwalającą podzielić historię na czas „przed” i „po” ich zaistnieniu. Czasami takie momenty widać wyraźnie dopiero z perspektywy lat, innym razem ich doniosłość jest oczywista w samej chwili ich nastąpienia. Nie ulega chyba wątpliwości, że do takiej kategorii zdarzeń należy Beatlemania. Historia muzyki, popkultury, mediów, w szerszym zakresie dzieje kultury i społeczeństwa osiągnęły w tym jednym momencie swoje przesilenie, które może być punktem oddzielającym „stare” od „nowego”. Beatlemania jest oczywiście nie tylko wydarzeniem, to także proces posiadający swoje przyczyny i następstwa. Do dziś pobudza nostalgię, rozbudza wyobraźnię i stanowi wdzięczny materiał dla badaczy. Jest pewnym rodzajem współczesnego mitu, który rozegrał się na naszych oczach. Czterech zwyczajnych chłopaków stało się herosami, półbogami zstępującymi na szary świat trawiony gorączkami niepokojów polityczno-społecznych. Bez wysiłku, nieco przekornie, acz z uśmiechem na ustach sprowadzali oni pokój, błogość i zapomnienie. Katartyczne przeżycie ogarniało kolejne rzesze młodych wyznawców, wywoływało także sprzeciwy, ale prawie nigdy nie pozostawiało obojętnym. Rodziło fascynację. A jednocześnie tych czterech chłopaków było zwykłymi ludźmi pokazującymi, że każdy może dojść na szczyt, osiągnąć sukces i cieszyć się z niego. Beatlemania była zjawiskiem stanowiącym pokoleniowe doświadczenie. Po latach wśród pytań kierowanych przez dzieci do rodziców pojawiło się nowe, zajmując równorzędne miejsce obok „Co robiłeś podczas wojny?”. Tym pytaniem stało się: „Co robiłeś, gdy trwała Beatlemania?”.
Najnowszy film Rona Howarda zatytułowany jest niezbyt trafnie „The Beatles: Eight Days a Week – The Touring Years”. Jego tytuł powinien brzmieć po prostu „Beatlemania”. Przedstawia on bowiem w idealistyczny sposób mit o zespole The Beatles. Jak w wielu mitach, historia oparta jest częściowo na faktach, bohaterowie mają swoich odpowiedników w świecie realnym, a dramaturgia podporządkowana jest walorowi metaforycznemu. Los sprawia, że czterech młodych ludzi, niemal dzieciaków, spotyka się i postanawia założyć zespół. Zauważają, że działając razem dokonują czynów niezwykłych, niemożliwych do wykonania w pojedynkę. Dokoła nich dzieją się przedziwne rzeczy, których nie rozumieją: ludzie zaczynają szaleć na ich punkcie, każde ich działanie przynosi radość, odsuwa na bok troski i zmartwienia, a do kiesy zaczynają spływać pieniądze. Jednak szczęście szybko się kończy. Nim młodzi bohaterowie orientują się, że są na szczycie, zaczynają z niego spadać. Splot nieszczęśliwych wypadków, tak samo absurdalny i nieprzenikniony jak wcześniejsze pozytywne zdarzenia, sprawia, że magia ich opuszcza. Ludzie, którym niedawno podarowali radość, zaczynają się od nich odwracać. Oni sami zaczynają się nużyć i męczyć tym, co sprawiało im przyjemność. Los chce zrzucić ich w przepaść, lecz nasi bohaterowie wiedzą, że jeśli będą trzymać się razem – przetrwają. Może nie będą już herosami, stracą swą magię, zostaną opuszczeni, ale pozostaną sobą. Nadal będą starać się przynosić ludziom radość poprzez swoją pracę, jednak jej owoce nie będą przyjmowane z taką bezkrytyczną wdzięcznością jak wcześniej. Oni sami dojrzeją, dorosną, stracą złudzenia, a wielu naśladowców będzie spełniało taką rolę, jaką nasi bohaterowie odgrywali w minionych chwilach. Młodzi bohaterowie będą jednak wierzyć, że to, co wydarzyło się tak niespodziewanie jakiś czas wcześniej, pozostawi w ludziach pozytywne wspomnienia i sprawi, że staną się lepsi choćby na chwilę.
Taka historia mogłaby trafić do zbioru legend. Najbardziej niesamowite jest to, że w zasadzie zdarzyła się naprawdę. Kilka skutecznych zabiegów scenariuszowych i historię The Beatles można przedstawić jako mit XX wieku. Odpowiednie zabiegi sprawiają, że dramaturgia poprowadzona jest wzorcowo, pozostawiając widza w przekonaniu, że to, co zobaczył, nie mogło zdarzyć się naprawdę, a jednak się zdarzyło. Po raz kolejny sprawdza się przysłowie, że to życie pisze najlepsze scenariusze.
Fan Beatlesów, który zajmuje się tematem od jakiegoś czasu, nie znajdzie w filmie nic, czego by nie wiedział. Osoba, która przeczytała choćby hasło na Wikipedii, także nie dowie się zbyt wiele pod względem faktograficznym. Najbardziej fascynujący film Howarda może się okazać dla osób, które z zespołem nie miały wcześniej do czynienia. Tacy widzowie będą mogli w pełni docenić surrealistyczne piękno opowiadanej historii, odczuć radość towarzyszącą uczestniczeniu w koncercie The Beatles, a także współczuć zespołowi, gdy zostanie w niego wymierzone ostrze nienawiści. Wydaje mi się, że film jest kierowany przede wszystkim do takich osób. Odbiorca nastawiony na faktografię lub pogłębienie swojej niemałej wiedzy powinien poszukać innych pozycji.
W „Eight Days a Week” bardziej liczą się emocje. O koncertach Beatlesów można byłoby nakręcić kilkuodcinkowy serial dokumentalny, który usatysfakcjonowałby obeznanych w temacie fanów. To zdecydowanie nie jest filmowy odpowiednik książek Marka Lewisohna ani nawet Philipa Normana. Raczej hollywoodzka wersja historii, która w dużej mierze ukształtowała współczesną popkulturę. Specyficzne zabiegi widoczne są gołym okiem. Film przedstawia Beatlemanię w przeważającej mierze z amerykańskiej perspektywy. USA są tu przedstawione jak ziemia obiecana dla europejskich artystów, a The Beatles jako pierwsza grupa godna po niej stąpać. Wypowiedzi są tak dobrane, by podświadomie przekonać widza, że The Beatles otrząsnęli Amerykanów z żałoby po prezydencie Kennedym, przyspieszyli zniesienie segregacji rasowej i byli głównym katalizatorem uzyskania przez amerykańskich nastolatków pokoleniowej świadomości. Wpływ The Beatles na przykład na muzykę europejską lub japońską jest całkowicie pominięty. Zresztą na muzykę amerykańską także. O przyczynach Beatlemanii nie dowiemy się niemal nic, rzeczywiste skutki wspomniane są gdzieś między wierszami. Pod wywiady podłożona jest za to wzruszająca muzyka, a niektóre wypowiadające się osoby niemal ze łzami w oczach wspominają uczestnictwo w koncercie The Beatles. Sami żyjący Beatlesi nie kwapią się, by ten obraz rozwiewać (zresztą ich wypowiedzi są zadziwiająco nieciekawe).
Zaskakujące jest to, że film sprzedaje ten mit niezwykle skutecznie. Sam dałem się przekonać i dopiero po seansie doszedłem do wniosku, że historia nie przedstawiała się do końca tak, jak jest to pokazane w „Eight Days a Week”. Przed Ringo Starrem w zespole był inny perkusista i to on grał wyczerpujące maratony w hamburskich klubach. Nie wszystkie europejskie koncerty przed pierwszą wizytą zespołu w USA były wielkimi sukcesami (Paryż). Pierwsze miejsce The Beatles na liście przebojów za oceanem jeszcze przed wizytą w Stanach nie było wyłączną zasługą jednej audycji radiowej, a próby ekspansji w USA podejmowane były wcześniej i zakończyły się porażką. Beatlesi nie zawsze byli troskliwi, mili, współczujący – potrafili być również nieznośni, wredni i z rozmysłem krzywdzili innych. Brian Epstein nie we wszystkich momentach był geniuszem marketingu i współczującym „dobrym ojcem”. Trasa Beatlesów po USA to nie tylko podróż po raju, ale również ciężka harówka, znój i pot. Beatlemania – nawet widziana od środka – miała więcej wspólnego ze zwykłym życiem, zawierała więcej pierwiastka ludzkiego niż jest to pokazane w filmie Howarda. Jednak wyraźnie nie pasowało to do koncepcji dzieła.
Przezroczysty, rzemieślniczy styl Rona Howarda nie pozwolił wycisnąć ze świetnie napisanej historii maksimum jej potencjału. Strona formalna jest zachowawcza, co z jednej strony pozwala skupić się na opowieści, ale z drugiej – sprawia, że szaleństwo Beatlemanii nie zostaje przełożone na język filmu. Mniej więcej w tym samym czasie był kręcony i miał swoją premierę brytyjski film dokumentalny o zespole Oasis pt. „Supersonic”. Od jego reżysera, mało znanego Mata Whitecrossa, Howard mógłby się sporo nauczyć. W „Supersonic” brawura realizacyjna, nowoczesna forma i perfekcyjny montaż wspaniale przybliżyły buntowniczy charakter zespołu oraz konflikt osobowości jego członków. Zastosowane środki były proste, a skuteczne. Widać niestety, że twórca „Eight Days a Week” ma skromne doświadczenie w tworzeniu filmów dokumentalnych.
Spore wrażenie robią na pewno odrestaurowane materiały archiwalne – soczyste kolory i krystaliczny dźwięk sprawiają, że koncerty The Beatles wyglądają tak współcześnie jak nigdy. Dobór piosenek również jest satysfakcjonujący – czasem oczywisty, ale czasem zaskakująco ironiczny. Niezwykle interesujący jest, rzadko dotąd poruszany, wątek sprzeciwu The Beatles wobec segregacji rasowej na południu Stanów. Okazuje się, że świadome deklaracje polityczno-społeczne Beatlesi podejmowali na długo przed wyrwaniem się z gorsetu jednolitych marynarek i wizerunku ślicznych chłopców. Wypowiedzi czarnoskórych fanów The Beatles skrzą się szczerymi emocjami, będąc najciekawszymi wywiadami w całym filmie. W kwestii doboru bohaterów wywiadów mam jednak mieszane uczucia. Nie usłyszymy w filmie opinii żadnego badacza tematu, a w role ekspertów wcielają się niezbyt przekonująco np. Elvis Costello (kwestie techniczne) czy Howard Goodall (kwestie muzyczne). Bardziej osobiste wypowiedzi tychże osób są zadziwiająco pozbawione emocji. Nic dziwnego, skoro podkreślenie aspektu emocjonalnego i wywołanie w widzu odpowiednich uczuć pozostawiono zawodowym aktorom (Whoopi Goldberg i Sigourney Weaver).
To, co jest zadziwiające w filmie Howarda, to wrażenie, że jego słabości równie dobrze mogą być zaletami. I mogą pozwolić spojrzeć na Beatlemanię z nieco innej perspektywy. Bo czyż nie była ona w pewnym sensie zjawiskiem tak niecodziennym, że wręcz nierzeczywistym? Nikt nie był przygotowany na to, jak Beatlemania wyglądała. Policjanci nie mogli zapanować nad tłumem dzieciaków, dzieciaki nie mogły zapanować nad sobą, media nie nadążały w dostarczaniu kolejnych porcji informacji, technologia i logistyka nie były przygotowane na taką skalę zjawiska, konkurencja muzyczna została rozłożona na łopatki, w końcu nawet przeciwnicy The Beatles musieli uznać wagę zjawiska, które starali się wyśmiać. A w oku cyklonu tkwiło czterech chłopaków. Jak oni sobie z tym poradzili? Jak udało im się przetrwać, przeżyć, wyrwać się i później nadal zadziwiać świat, choć już innymi środkami? Czyż nie byli w pewnym sensie herosami piszącymi historię, która stawała się mitem niemal na naszych oczach? To dzięki takim paradoksom film Howarda z niebywałą łatwością utrwalił legendę zespołu, która przetrwała próbę czasu. A widz może rozpłynąć się w niej bez opamiętania, choć racjonalizm podpowiada inaczej. Bo wtedy, tak jak i dziś, chodzi o emocje biorące górę nad zdrowym rozsądkiem.