"Kabaret" muszę szybko nadrobić, bo jeszcze nie widziałem tego filmu.
Niedawno - prawie przypadkiem, bo nie miałem takiego zamiaru - byłem w kinie na filmie "Córki dancingu", który zrobił na mnie spore wrażenie. Szczególnie jak na polskie kino jest to film niezwykły. Rita powiedziała, że jak nie napiszę paru słów o filmie, to się na mnie obrazi, więc szybko skleciłem parę zdań
Średnio mi to wyszło, nie miałem natchnienia
(to moja ulubiona wymówka)
Sex, drugs & discoRok 2015 zapisze się w annałach polskiej kinematografii złotymi zgłoskami. Oscar dla „Idy”, popularyzacja dokonań polskich twórców na arenie międzynarodowej, coraz więcej pełnometrażowych produkcji w regularnej dystrybucji kinowej, eksploracja nowych gatunków, do których rzadko sięgano. W naszym kraju powstał bowiem w tym roku prawdziwy film wojenny (pierwszy od 1998 roku), a także pierwszy od ponad trzydziestu lat musical. To jeden z dowodów na to, że polskie kino rozwija się i nie boi wyzwań.
Musical, którym polskie kino zamyka kalendarzowy rok 2015, to „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Pełnometrażowy debiut, i to w wymagającym gatunku z punktu widzenia reżyserii. Debiut niezwykle odważny, oryginalny i udany, choć może nie idealny, ale stanowiący w polskim kinie nową jakość.
Smoczyńska nie traktuje musicalu kanonicznie – niewiele jest w filmie klasycznych, zbiorowych scen tanecznych, skomplikowanych układów choreograficznych, szybkiego montażu, dominują stosunkowo długie ujęcia. Reżyserka przekornie wykorzystuje elementy musicalu, przedstawiając je w inny niż do tego przywykliśmy sposób. W zakresie opowiadania historii bardziej przypomina on „Jentł”, o której wcześniej pisałem, niż rozbuchane amerykańskie realizacje w stylu „Upiora w operze”. Sama historia natomiast mogłaby z powodzeniem stać się kanwą hollywoodzkiego filmu.
Bohaterkami „Córek dancingu” są dwie młodziutkie syreny, Srebrna (Marta Mazurek) i Złota (Michalina Olszańska), które – jak to syreny – są obdarzone przepięknym głosem. Postanawiają więc zrobić karierę na estradzie. Traf chce, że nie trafiają do Hollywood, a do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej połowy lat 80. Wkrótce jedna z nich się zakochuje, co rodzi nieprzewidziane komplikacje.
Miłość, potrzeba przynależności, akceptacji, lojalność, przyjaźń, zazdrość, chęć zysku – motywacje, którymi kierują się bohaterowie „Córek dancingu”, są uniwersalne i zrozumiałe dla każdego. Scenarzysta wpisuje tę historię w ramy znanej nam wszystkim baśni, zachowując charakterystyczne dla niej elementy. Syreny są piękne i powabne, mają władzę nad mężczyznami, kuszą je swym ciałem i głosem, ale potrafią też być okrutne. Dla niewinnej, trudnej i pięknej miłości nie ma miejsca w świecie, w którym liczą się pieniądze i wygody. Nieco sentymentalne i w gruncie rzeczy niezbyt oryginalne punkty tej historii, które wcześniej już gdzieś widzieliśmy, zostają wygrane w jeden podstawowy sposób – choć historia miłosna jest opowiedziana na serio, cała reszta już nie.
Film zaczyna się od sceny wyłowienia z Wisły pięknych i obdarzonych cudownym głosem syren przez grupę pijaków zawodzących „Beatę z Albatrosa”. Za chwilę okazuje się, że tych dwóch niechlujnie ubranych mężczyzn i zaniedbana kobieta to członkowie zespołu przygrywającego klientom ekskluzywnego warszawskiego lokalu (w tych rolach Kinga Preis, Andrzej Konopka i Jakub Gierszał). Chwilę potem wraz z kierownikiem sali (wyborny Zygmunt Malanowicz, dawno nie widziany na ekranie) w bezpardonowy i niezbyt szarmancki sposób na zapleczu sprawdzają płeć wyłowionych niedawno cudów natury. Liczba dziwacznych, kuriozalnych, zabawnych pomysłów i scen jest tak duża, że nie ma sensu ich dalsze wypisywanie. „Córki dancingu” bowiem w wyraźny sposób odwołują się do stylistyki kampu – coś, czego w polskim kinie nie doświadczamy zbyt często. Dialogi są w zamierzony sposób tandetne i błahe, często niezwiązane ze sobą, scenografia i kostiumy są wyraźnie kiczowate, a słowa piosenek nawet nie udają, że aspirują do miana poezji. W produkcji sporo jest także do nawiązań do innych filmów i wytworów kultury, twórcy często „puszczają oko” do widza – poczynając od głównej linii fabularnej, czyli syren w Warszawie, przez motyw miłości człowieka i bestii (vide Saga „Zmierzch”), po dialog z najczęstszym wyobrażeniem PRL-u lat 80. jako doliny siermiężnej szarości. I jak to kampowe filmy, ten także przesiąknięty jest erotyką – i to nie tylko heteroseksualną (w tle widać kilka odważnych obyczajowo, jak na polskie kino, scen).
Ponadto „Córki dancingu” to także musical. Jest kilka scen z taneczną choreografią (szczególnie w klubie, w którym rozgrywa się większość filmu, oraz jedna wyborna sekwencja w domu towarowym) i całkiem sporo piosenek – zarówno oryginalnych, jak i pochodzących z epoki. Sięgnięto zarówno po przeboje światowe („I Feel Love” Donny Summer), jak i po najbardziej obciachowe polskie piosenki lat 80. (z „Bananowym songiem”, „Daj mi tę noc” i „Byłaś serca biciem” na czele). Utwory oryginalne, skomponowane przez zespół Ballady i Romanse, są utrzymane w klimatach art rocka czy indie popu. Co, wbrew pozorom, komponuje się z ogólną ironią i tandetą bardzo ładnie, może właśnie przez tak wyraźny kontrast. Same utwory są interesujące muzycznie, zapadające w pamięć (przynajmniej zaraz po seansie można kilka zanucić, co nie zdarza się w przypadku wszystkich musicali), świetnie wykonane przez aktorów grających poszczególne role, a w sferze tekstowej dobrze oddające emocje bohaterów (które nie są – co zamierzone – szczególnie kompleksowe i trudne do odszyfrowania, co skutkuje równie prostymi i celnymi tekstami w stylu: „Ja smutna, ty smutny, oni smutni, wszyscy smutni jak cholera”). W tekstach piosenek sporo jest również zaskakujących i ciekawych metafor i porównań operujących zrozumiałym, prostym słownictwem, co zbliża te utwory (również biorąc pod uwagę muzykę) do twórczości Kasi Nosowskiej, Julii Marcell czy Gaby Kulki. Jak wspominałem wyżej, także same dialogi są proste i celne, niewymuszenie zabawne, czasem „tak złe, że aż dobre” (np. rozmowa Złotej z milicjantką). Na uwagę zasługują także zdjęcia, ładnie uwypuklające tandetną scenografię lokalu skontrastowaną z szarzyzną mieszkania bohaterów i operujące zaskakująco długimi ujęciami. Sekwencje piosenek są sprawnie zmontowane, pod względem technicznym dobrze widać znaczny postęp polskiego kina w synchronizacji dźwięku w ostatnich latach (co w musicalach jest niezwykle ważne).
Szkoda jedynie tego, że nie wykorzystano potencjału do zupełnie innego niż dotychczas pokazania Polski lat 80. Wspaniała sekwencja w domu towarowym i na Pałacu Kultury i Nauki, kilka migawek z telewizora i kulisy funkcjonowania stołecznego lokalu rozrywkowego to jednak trochę za mało. Wielkie brawa należą się jednak za odwagę samego podjęcia tematu, pomysłowość usadowienia filmu w silnie zmitologizowanym fragmencie historii Polski, w charakterystycznej przedostatniej dekadzie XX wieku, i pokazanie tego czasu z zupełnie innej niż zwykle perspektywy - jako epoki minionej, ale nie odległej mentalnie; jako czasu pełnego życia, a nie smutnych kolejek ciągnących się po ulicach; jako czasu powstawania kodów kulturowych czytelnych dla współczesnego polskiego odbiorcy (dom towarowy, program „997” w telewizji z charakterystyczną czołówką, którą wiele osób pamięta do dzisiaj, czy muzyka z tych lat, która obecna jest w świadomości także osób urodzonych później). Nawet jeśli „Córki dancingu” nie wywracają do góry nogami naszego postrzegania lat 80., to robią ku temu spory krok. Uważam, że przydałoby się w końcu odczarowanie w kinie lat 80. jako jedynie dekady „Solidarności”, walki o wolność, stanu wojennego i wszechobecnej szarzyzny, braku perspektyw i narodowej depresji. Mimo niewykorzystania w pełni wielkiego potencjału, „Córki dancingu” robią to samo dla filmowych lat 80. co dla dekady wcześniejszej zrobiła „Pani z przedszkola” Marcina Krzyształowicza, przedstawiająca lata 70. w estetyce komiksu i stylowego, kolorowego wzornictwa.
W takiej lekkiej, ale pełnej stylizacji formule dość łatwo się pogubić. Momentami ma się rzeczywiście wrażenie, że kolejne sceny erotyczne są tworzone niejako same dla siebie; dodając do tego formułę musicalu, w kilku momentach film staje się tylko sekwencją kolejnych scen, bez celu, jakim powinno być budowanie filmu jako całości. Na szczęście takie wrażenie pojawiło się podczas seansu jedynie kilka razy, a niedostatki świetnie pokrywane są przez atrakcyjną formę, niepoprawną politycznie tematykę i szaleństwo wypływające z co drugiej sceny. Poza tym, umówmy się, ten film w założeniu nie miał nieść ze sobą niczego więcej poza rozrywką. I ten cel wypełnił wyśmienicie.
Żeby w pełni „kupić” oferowany przez Smoczyńską świat syren, kiczu i seksu, trzeba (niestety) po prostu lubić takie dziwne, specyficzne filmy. Mogę sobie wyobrazić (i nawet zrozumieć) opuszczających salę kinową zniesmaczonych widzów, którzy oczekiwali czegoś innego niż zwichnięta baśń dla dorosłych z piosenkami. Nie każdy też lubi bawić się w postmodernistyczne wychwytywanie nawiązań i smaczków. Ale ci, którzy czerpią przyjemność z zabawy twórców z widzem i nie podchodzą zbyt poważnie do filmu, akceptują to, że kino może być także niezobowiązującą rozrywką, zostaną usatysfakcjonowani. Dostaną niebanalną i atrakcyjną wizualnie, interesującą muzycznie, ironiczną i lekką opowieść, jakiej dawno nie było w polskim kinie.