W ramach "rozgrzewki" przed porównaniem Johna i Paula w 1963 roku... U mnie bez zaskoczenia (biorąc pod uwagę wyniki ankiety) - zdecydowanie i bez żadnych wątpliwości "Double Fantasy".
"Some Time in New York City" to moim zdaniem najsłabszy album muzyczny Johna (muzyczny, bo nie biorę pod uwagę tych trzech "eksperymentów dźwiękowych" wydanych z Yoko). Przede wszystkim ciągnie go w dół druga płyta. Nawet przy mojej dobrej woli nie byłem w stanie wysłuchać w całości 16-minutowego "Don't Worry Kyoko". Musiałem przerwać w połowie i odpocząć
Jedyne, co nadaje się do odbioru na koncertowej części płyty, to "Cold Turkey" i "(Well) Baby Please Don't Go". Niestety, ówczesny radykalizm Johna i Yoko spowodował, oprócz mocno zaangażowanych tekstów, także wydanie tych koncertowych cudactw w postaci np. wykrzykiwania przez pięć minut jednego słowa z pozbawionym melodii podkładem muzycznym. Interesujące świadectwo czasów i konkretnego momentu w biografii Johna, ale słucha się tego ciężko. Pierwsza część jest znacznie lepsza - zagrana i zaśpiewana z pasją, tekstom nie można odmówić szczerego zaangażowania i przekonania o słuszności wyśpiewywanych problemów. Same kompozycje może do najlepszych nie należą, nie są tak błyskotliwe jak np. wcześniejsze "Instant Karma!", ale też nie są tragiczne. Sympatią darzę szczególnie najbardziej chyba przebojowe "New York City", "John Sinclair" ze świetną gitarą i wkurzająco "zacinającym się" refrenem
, nawiedzone "Sunday Bloody Sunday" (też lubię ten refren), a z piosenek Yoko "We're All Water" (co do samej Yoko, to uważam, że jej obecność akurat wpływa na plus, jednak tylko na pierwszej płycie...). Podoba mi się także sam pomysł muzycznego, robionego na bieżąco komentarza socjopolitycznego, choć to sprawiło, że po latach piosenki bywają nieczytelne bez zaznajomienia się z kontekstem. Jestem właśnie po biografii Lennona autorstwa Richarda Buskina i choć po książce Normana to nic nadzwyczajnego (oprócz świetnie dobranych, rzadkich zdjęć) - jest tam jedno zdanie, które chyba dobrze charakteryzuje ówczesne "zainteresowania" Johna: był to pierwszy raz w biografii Lennona, kiedy musiał się cofnąć, aby coś osiągnąć.
"Double Fantasy" ma natomiast idealnie wyważone proporcje: między wkładem Johna a Yoko, między rockiem a popem, między starym a nowym brzmieniem, a nawet między kompozycjami mocniejszymi i słabszymi. Nie przeszkadza mi "jaśniejsza" strona Johna ani (może rzeczywiście) przesłodzone "Dear Yoko". Tak jak na "Some Time in New York City", z piosenek wyziera nieskrępowana szczerość - w tym czasie John był ukontentowany życiem, upojony błogim spokojem, więc przekazał to w piosence. Wychodzi to całkiem przekonująco. "Double Fantasy" na pewno nie wymaga takiej uwagi jak "Some Time..." - utwory są lekkie (przeważnie) i łatwe w odbiorze; nawet piosenki Yoko. Do gorszych kompozycji zaliczyłbym "Cleanup Time" Johna i wodewilowe "Yes, I'm Your Angel" Yoko. W ogóle Johnowi udała się rzecz niesamowita - oswojenie muzyczne Yoko Ono! I to przy zachowaniu jej charakterystycznych wokaliz i imitacji dźwiękowych (np. "Kiss Kiss Kiss"). Kompozycje Yoko po odpowiedniej aranżacji wcale nie odstają wiele od kompozycji Johna. Ten proces zaowocował powstaniem tak rewelacyjnego, moim zdaniem, dzieła, jak "Walking on Thin Ice", które na pewno byłoby "killerem" na następnym albumie. Co do nowoczesnej produkcji, to uważam ją za mocny punkt albumu; szczególnie w utworach Yoko robi ona wiele dobrego (kompozycje Johna są pod tym względem bardziej rockowe, klasyczne). Teksty - zdecydowanie wolę, gdy opowiadają o miłości i relacjach międzyludzkich niż o więźniach politycznych (w tej tematyce John niestety nie był Bobem Dylanem). A "Woman" to moim zdaniem jeden z lepszych solowych tekstów Johna. No i (co dla mnie mimo wszystko niezwykle ważne) - przebojowość poszczególnych kompozycji. Tutaj "Double Fantasy" nokautuje rywala.
Trudniejszym pojedynkiem byłoby starcie dwóch wersji "Double Fantasy" - tu bym miał problem z wyborem. Albo taki masochistyczny pojedynek: "Electronic Sound" kontra "Two Virgins"
I jeszcze taka refleksja na marginesie: w latach 70. pięć lat przerwy między wydaniem jednego a drugiego albumu studyjnego to ogromna ilość czasu. Dzisiaj - przeciętna przerwa między nowymi albumami wynosi mniej więcej tyle. Oczywiście dziś mało która gwiazda jest w takim stopniu popularna, jak Lennon w latach 70., ale przy zdecydowanie łatwiejszym procesie tworzenia muzyki dziś niż w latach 70. takie przerwy mimo wszystko ogromnie dziwią i pozostawiają niedosyt. Ba, są często niezrozumiałe (przecież współcześni muzycy mają taki sam potencjał jak ci z lat 60. czy 70., a wtedy wydawano nawet po dwa albumy jednego roku, a jeden co roku to była norma). Pewnie (niestety) wiąże się to z marketingowymi sposobami kreowania dzisiejszego rynku muzycznego i sterowania zapotrzebowaniem na nowe albumy. Co niestety odbija się na kreatywności muzyków i na nasyceniu rynku remasterami, składankami i innymi odgrzewanymi starociami kosztem nowości. Dziś hasło "pierwszy album po pięciu latach milczenia" nie robi żadnego wrażenia.