Licząc na oddanie prawdziwych odczuć bez zbędnego rozumowania, skrobnąłem parę zdań na temat koncertu, z którego właśnie wróciłem. I choć może za jakiś czas nie będę się zgadzał z tym, co tu teraz piszę, to jestem zwolennikiem przekonania, że pierwsze wrażenie bywa najszczersze. Z góry uprzedzam, że miała być recenzja koncertu, a wyszedł trochę niedopracowany niby-esej
Wczoraj na wrocławskiej pergoli przy Hali Stulecia odbyło się dosyć huczne „Pożegnanie lata” połączone z obchodami 35. rocznicy powstania „Solidarności” i festiwalem piwa (kuriozalna kombinacja). Koncertem wieńczącym imprezę był występ jednego z wielu tzw. tribute bandów naszego ulubionego zespołu – składu pod nazwą
The Cavern Beatles.
Widziałem kilka razy w telewizji bądź w Internecie występy tego typu zespołów i wiedziałem, jakie jest podstawowe założenie istnienia podobnych grup – maksymalne upodobnienie się wizualne i dźwiękowe do swoich idoli. Zobaczenie i usłyszenie na żywo takiego zjawiska pozostawiło mnie jednak z mieszanymi uczuciami.
Ale po kolei: koncert zaczął się przed czasem (!) i ominęło mnie pewnie kilka piosenek, ale szybko zorientowałem się, że panowie będą grać utwory Beatlesów w porządku chronologicznym. Pierwsza część to piosenki z lat 1963-1966 (a może i od 1962 roku, bo niewykluczone, że zaczęli od „Love Me Do”), potem nastąpiła dwudziestominutowa przerwa, zmiana strojów, powrót w roku 1967, by zakończyć w 1970 (nie licząc bisów z 1968 roku). Już od pierwszej chwili było widać, że The Cavern Beatles nie tylko próbują odtwarzać niemal nuta po nucie piosenki Beatlesów, ale także zachowania sceniczne Johna, Paula, George'a i Ringo. Trzeba przyznać, że są w tym naprawdę sprawni – mimika twarzy, ruchy ciała, akcent, barwa głosu, sposób wypowiadania się, gesty, interakcja słowna z publicznością (zapowiedzi piosenek), nie mówiąc oczywiście o pieczołowicie dobranym ubiorze, włosach (w tym peruce u Johna) i wzajemnym odnoszeniu się muzyków per „John”, „Paul” i tak dalej. Nie ma tu miejsca na improwizację, adaptację, interpretację. Jest tylko odtwórstwo i ewentualnie naśladownictwo (na przykład w wypadku utworów, których Beatlesi nie grali na żywo, artyści musieli wymyślić hipotetyczne zapowiedzi piosenek).
Tak więc, przyjmując odgórne założenie będące fundamentem istnienia zespołów takich jak The Cavern Beatles, można przyjąć dwie postawy: dać się porwać chwili i przekonać samego siebie, że oto stoją przede mną Beatlesi, albo widzieć tylko czterech muzyków próbujących wcielić się w członków The Beatles. Spróbowałem tego pierwszego – z marnym skutkiem. Niby od strony muzycznej nie można im wiele zarzucić – wykonania są poprawne, dobre technicznie (o ile się na tym znam, a się nie znam
, ale – pomijając kilka wpadek z niedziałającym sprzętem – prawie wszystko brzmiało jak na płytach); artyści wcielają się w role czterech chłopców z Liverpoolu z autentycznością, radością i luzem; wokalnie także dają radę i brzmią niemal jak oryginały (poza „Johnem” który ma głos raczej jak Liam Gallagher niż John Lennon i „Paulem” nie wyrabiającym się w górnych rejestrach). Wyglądają na prawdziwych fanów i miłośników The Beatles, a granie sprawia im wyraźnie radość.
Jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jestem widzem raczej przedstawienia teatralnego z aktorami w rolach czterech muzyków z Liverpoolu niż koncertu zespołu muzycznego. Zabrakło po pierwsze własnego, osobistego, szczerego podejścia artystów – już może nawet nie do repertuaru (w końcu to tribute band), ale do publiczności i samych siebie. Jeśli na scenie wołają się imionami członków zespołu, z publicznością komunikują się naśladując barwę i brzmienie głosu Beatlesów, wypowiadając kwestie, które padły z ust członków The Beatles podczas koncertów lub w studiu i zostały zarejestrowane na płytach, to czy są twórcami czy odtwórcami? Czasem miałem wrażenie, że cały ten proces zaszedł za daleko i posuwa się do schizofrenicznego wcielenia się w swoich idoli, całkowitego przybrania na scenie ich osobowości (mam nadzieję, że poza sceną używają przynajmniej swoich prawdziwych imion). Publiczność jednak bawiła się dobrze, więc większości nie przeszkadzał ten brak własnego wyrazu.
Pierwsza część występu przebiegła pod znakiem utworów z lat Beatlemanii – „All My Loving”, „She Loves You”, „I Wanna Be Your Man”, „A Hard Day's Night”, „Can't Buy Me Love”, „Help!”, „Yesterday”, „Paperback Writer”; nie zabrakło także nie granych przez Beatlesów na koncertach „You've Got to Hide Your Love Away”, „Drive My Car”, „In My Life”, „Michelle”, „Yellow Submarine”. Przeważały więc utwory bardzo znane i raczej dynamiczne, choć – jak widać – zdarzyło się i kilka ballad. Panowie z The Cavern Beatles oczywiście wystąpili w jednakowych garniturach z epoki. Ta część koncertu zupełnie mnie nie porwała, brakowało mi autentycznej żywiołowości (oczywiście w ramach przyjętej konwencji) – wykonania były zbyt „kwadratowe”, przepełnione jakby strachem przed zagraniem innej nuty niż była w oryginale. Gdy po przerwie na scenie pojawili się czterej muzycy ubrani w stroje pomiędzy Mad Day Out a Abbey Road – atmosfera nieco się zmieniła. Znów dominowały dynamiczne utwory, mocne rockery i skoczne kawałki („Hello Goodbye”, „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”, „With a Little Help from My Friends”, „Back in the U.S.S.R.”, „Ob-La-Di, Ob-La-Da”, „Get Back”, „Revolution”, „Come Together”, „The Ballad of John and Yoko”, „Something”), przeplatane jednak spokojniejszymi piosenkami („Strawberry Fields Forever”, „Penny Lane”, „Let It Be”, „Hey Jude”, „Here Comes the Sun”). Tu muszę pochwalić dobór repertuaru (w obu częściach) – choć były to w większości te najbardziej znane i oczywiste utwory ułożone w zwykłym porządku chronologicznym, to repertuar sprawiał wrażenie urozmaiconego, był świetnym przekrojem przez twórczość The Beatles, a czas płynął szybko.
W drugiej połowie artyści pozwolili sobie na więcej muzycznych odstępstw od oryginału, a problemy sprzętowe „George'a” spotkały się z wyrozumiałym przyjęciem publiczności, po czym zrehabilitował się on całkiem niezłym wykonaniem „Something”. Bohaterem był jednak dla mnie „Ringo”, bezbłędnie odtwarzający perkusyjną ekwilibrystykę oryginału podczas „Strawberry Fields Forever”. Jednak kończące występ „Hey Jude” za bardzo sprawiało wrażenie tańszej wersji koncertu Paula McCartneya, by mogło mi się spodobać (może gdyby nie było mnie na Stadionie Narodowym?). Znów The Cavern Beatles nie przekroczyli raczej granicy odtwórstwa, choć usłyszenie na żywo utworów z późniejszych lat zespołu warte było przyjścia na koncert (który, nawiasem mówiąc, był darmowy, i gdybym był złośliwy, to napisałbym, że była to jego największa zaleta
). Po cichu liczyłem nawet na „I Want You (She's So Heavy)”, ale zespół zakończył występ bisem „Revolution” i „Hey Jude”.
Jak pisałem, publiczność reagowała bardzo żywiołowo i było widać, że dobrze się bawi. Wystarczyło „kupić” założenie istnienia zespołu, uwierzyć, że tribute band jest tak samo dobry jak oryginał – i można było dać się ponieść chwili (albo wystarczyło nie pamiętać bądź nie znać dokładnie twórczości The Beatles). Panowie grali dobrze, efekt ich muzycznej pasji był atrakcyjny, ale ciągle w głowie pozostawało mi przeświadczenie, że to tylko przedstawienie, sztuka teatralna, musical – że to tylko podróbka, a nie oryginał. I że to wszystko nie jest do końca szczere. Po koncertach Paula i Ringo The Cavern Beatles nie robią już na mnie wrażenia. Postaram się, by był to mój ostatni kontakt z formacją zwaną tribute bandem i wzbogacony o doświadczenie kontaktu na żywo z takim zespołem wrócę chętnie do słuchania oryginalnych i niepowtarzalnych The Beatles.
Tak na koniec – refleksja, która naszła mnie po zakończeniu koncertu: dziękuję Bogu, że członkowie The Beatles nigdy nie zeszli się, by „odrabiać chałturę” po latach, by koncertować z dawnymi hitami jako starzy dziadkowie (przecież mogliby to zrobić nawet we trzech czy we dwóch). Że w przeciwieństwie do wielu innych zespołów (z których przez szacunek do ich fanów nie wymienię żadnego), które rozmieniają się na drobne i śpiewają po festynach utwory z czasów swej świetności – że wbrew niewątpliwej koniunkturze i zainteresowaniu, a nawet zapotrzebowaniu, woleli iść naprzód, a nie patrzeć w przeszłość. I że dzięki temu pozostali Legendą.
PS. Jeśli pomyliłem jakieś utwory, to liczę, że dr Maxwell to skoryguje, bo także tam był