Paul MCartney to sceniczny zwierzak. Tak było już od czasów Beatlesów i tak mu zostało do dziś. Mimo zbliżających sie 70 lat na karku wciąż zapowiada kolejne trasy, właściwie ostatnią dekadę Makka wciąż jest w trasie (a fani w transie
). Występ w Kijowie pozostawił po sobie magiczne wrażenie, a częste roszady w setlistach koncertowych bardzo podsycały chęć powtórzenia zobaczenia go na żywo. Od jakiegoś czasu w program występów Paula dochodziły rzeczy tak niezwykłe (Day Tripper, The Night Before, And I Love Her, 1985, medley z Abbey Road), że przysięgłem sobie dorwanie tego zwierzaka po raz drugi. Okazja przyszła nadspodziewanie szybko - jest trasa On The Run po Europie, oczywiście niby zawód brakiem Polski na mapie rozpiski, ale ja już do tego przywykłem. Po różnych wariantach i kombinacjach z wyborem miasta padło na Mediolan - zadecydowały tanie linie lotnicze. Plany i dobre chęci okazały się jednak tylko wstępem do całej machiny organizacyjnej wyjazdu, ale znalazł sie ktoś kto zawsze w takiej sytuacji pomoże. De facto wyjazd zawdzięczamy jednej osobie - macho.
Na drugi koncert tego samego artysty zawsze idzie się z wygórowanymi oczekiwaniami, to musi byc coś innego, coś co musi zaskoczyć. Na pewno plusem była jakże inna lokalizacja (Kijów a Mediolan to dwie różne bajki, chociaż podróże do obydwu miejsc były równie ekscytujące) występu i jego charakter - darmowa i bardzo okazyjna impreza pod gołym niebem kontra część regularnej trasy w nowoczesnej hali.
Bardzo różny był też punkt odbioru - w przypadku Kijowa odległość około 150 metrów od sceny, w Milanie najwyżej 20. Tak, udało się dotrzeć niemal pod scenę i to bez szarpnięcia sie na specjalnie ekskluzywne miejscówki - te na płycie obejmowały wszystkie miejsca stojące, beż zadnej segregacji - wystarczyło tylko powalczyć o dobre miejsce, o co wcale nie było trudno. Tak więc koncert w Milanie zapowiadał zupełnie inne wrażenia muzyczno - estetyczne.
No i tym razem nie było okazji zmoknąć. A oczekiwanie na wejscie McCartney'a po wbiciu się w tłum było całkiem znośne (około godziny). Czas umilały slajdy z Makką w przeróżnych konfiguracjach. Pomijam trwającą ponad dobę wyprawę do Mediolanu i około 6 godzin czekania w okolicach obiektu (i tak wyprzedziła nas grupka maniaków, niektórzy chyba koczowali przez noc bo mieli śpiwory ze sobą), co miało momenty zarówno ekscytujące (niezwykle pozytywnie nastawieni napotkani Włosi, zwiedzanie miasta), jak i wyczerpujące (znudzenie czekaniem i wyjątkowa tendencja do błądzenia po mieście). Milano Forum okazał się być na obrzeżach miasta - o czym dowiedzieliśmy się na końcu i przez...przypadek. To zabrzmi jak podbarwianie sobie scenariusza ale w pewnym momencie baliśmy się, że w ogóle nie dotrzemy na miejsce - sytuacja identyczna jak w Kijowie. Daruje sobie opis tych gorących wydarzeń, to opowieść na oddzielną relację. W pewnym momencie sami siebie zgubiliśmy, teraz to tak niby jest fajnie opisywać, ale jak się to wszystko rozgrywało to inaczej na to patrzyłem.
Mały przerywnik o Włochach: ależ to pozytywni ludzie! Wiecznie uśmiechnięci, bezinteresownie pomocni a na końcu rzucają te swoje
Arrivederci! A każdy z wyglądu podobny do siebie, jakby fabrycznie zrobieni. No i płeć piękna i te ich warunki
Koncert rozpoczął sie dość późno bo o 21. Na pewno początek nie był tak ekscytujący jak w Kijowie bo pojawienie sie Beatlesa juz przerabiałem i nic nie przebije tamtego momentu, gdy zobaczyłem Paula pierwszy raz na oczy. Pod tym wzgledem w Milanie dreszczu nie było. Pierwsze 2 utwory uważam za najsłabsze. Hello Goodbye, owszem lubie bardzo ale wyszła z tego wersja biesiadno-weselna z chóralnym odśpiewem tłumu każdego banalnego słowa piosenki. Tylko trochę lepiej wypadło Junior's Farm, ale w tym wypadku to kwestia po prosto średniej kompozycji - w mojej opinii jedynej takiej w całym wieczorze. Ale i tak dobrze, że McCartney zrezygnował z Rock Show czy szczególnie z Highway - dwóch największych pomyłek ostatnich lat na jego koncertach. Letting Go przynajmniej odznaczał sie świetnym riffem, chociaż też za nim nie tęsknie.
Coś drgnęło przy All My Loving (nawiasem, jedynym reprezentancie z pierwszych czterech płyt Beatli), a wraz z następnym Jet poczułem, że bedzie dobrze. Drive My Car przywołał Kijów bo tam był na wejściu i to mocno mi się wryło, a Sing The Changes z początku w ogóle nie poznałem, tak dawno go słuchałem. I co? Jakoś tak spodobał mi się jak nigdy, a może on jednak ma coś w sobie? A może to z rozpędu dobrej atmosfery? Nie wiem, ale chyba nie powiem juz na ten utwór złego słowa - porwał mnie. Po nim nastąpił numer, na który najbardziej czekałem -
The Night Before. Najważniejsza koncertowa nowość ostatniego roku u Makarona. Wykonanie bezbłędne i obłędne, z genialną solówką na dwie gitary na czele, wszystko zabrzmiało jeszcze lepiej jak na płycie. Mocniej. Dla mnie najlepszy moment wieczoru.
Let Me Roll It wypadł jak zawsze potężnie, Paperback Writer słyszałem pierwszy raz i odrobinkę mnie zawiódł - spodziewałem się więcej. Brak fajerwerków z wokalami na refrenie z wersji studyjnej i wrażenie opada.
Tyle część rockowa. Paul zasiada do fortepianu, czyli bedzie część balladowania albo z elementami tegoż. Na początek pewniak z Let It Be czyli trochę wzruszeń o długiej i krętej drodze a potem
Nineteen Hundred and Eighty Five - kolejna dla mnie nowość. Wypadł ekstatycznie. Brak słow. McCartney powinien kiedyś zamachnąć się na całe Band On The Run, a wtedy ten finał płyty nabierze jeszcze większego znaczenia w kotekście całości. Ale to nic przy utworze, ktorego nigdy bym się tutaj nie spodziewał -
Come And Get It. Gały do ziemi. Bezcenna chwila gdy coś cie tak zaskakuje, normalnie wrażenie przesłyszenia albo snu na jawie. A ja dodatkowo szaleje za tym utworem, moim zdaniem przebija większość paulowej twórczości na Abbey Road. Maybe I'm Amazed został położony wokalnie na refrenie - niestety, muszę przyznać, że dla Makki trochę siada głos. Jeszcze w Kijowie było bez zarzutów, po trzech latach troszkę mu się postarzała barwa a mocne wycie jak w utworze z Jedynki po prostu już mu nie wychodzi. Mimo wszystko nie brakowało emocji, nie sposob zatrzeć magię przy takim kawałku, który na dodatek pierwszy raz słyszy się na żywo.
Z setu ze smętami przechodzimy do brzdąkania na akustycznej, czyli Makka w odsłonie unplugged. I Will z Białego Albumu chyba nareszcie przebił się przez mój pokręcony gust, bo nie pamiętam żeby mi się tak dobrze tego słuchało. Przy
I've Just Seen A Face z pamiętnym wymiataniem akustyka na starcie to jak zawsze na kolana, a co dopiero na żywo. Jak miło, że basista odkrywa uroki płyty Help!. Na Blackbird zemdlała jakaś dziewczyna; przez chwilę myślałem, że Paul zatrzyma koncert, ale ochrona z błyskawiczną reakcją tłumu szybko uporała sie z problemem. Rozumiem, że z wrażenia tak zemdlała. Ale Blackbird ciutkę nudzi - utwór przeuroczy ale Beatles za bardzo go eksploatuje. W nagrodę bardzo oczekiwany przeze mnie
Here Today znów wprowadził stany wyższe. Na widowni światełka, w wykonaniu Maca pełne zaangażowanie a publiczność wyjatkowo wyciszona. Nie rozumiem tylko dlaczego popełniła falstart z aplauzem, być może dlatego, że utwór ma trochę zwodnicze zakończenie, Paul kończył ostatnią linijkę w obliczu burzy oklasków.
Ciekawe, że Dance Tonight sie tak długo zachowało. Ja go tam lubie. Mrs. Vandebilt automatycznie kojarzy mi sie z Kijowem, zresztą dla artysty chyba również, bo nie omieszkał wspomnieć jak Ukraińcy reagowali na ten utwór. Eleanor Rigby to jak zwykle nie do końca satysfakcjonująca próba uchwycenia magii aranżu na żywo, za to w następnym numerze w pełni wskrzeszony został główny cel - duch Harrisona. Zapowiedź Paula, trochę jakby bardziej znacząca niż zwykle (wiadomo, za 2 dni okrągła rocznica dołącznia do Johna), w tle piękne zdjęcia George'a a w uszach
Something...Naprawdę poruszyło.
Dalej zestaw obowiązkowych hitów: Band On The Run, premierowe dla mnie Ob-La Di Ob-La-Da (jednak czegoś mu brakuje w wersji live, chyba tego mocnego przeciągnięcia wokalu na refrenie, no i dęciaki nie te), Back In The USSR i I've Got A Feeling, przy którym stojący obok mnie Włoch przeżywał jakby coś go poraziło - wrzeszczał partie Paula jak pokręcony. Coś pięknego. Włosi tak mają, że szybko łapią rytm piosenki i w ten rytm klaszczą. O A Day In The Life zawarłem już kiedyś wszystko co mogę przy nim odczuć, więc nie będe powielał. Z Let It Be zawsze mam problem bo jest to ograne do bólu, ale należy mu się. Szkoda, że Penny Lane wyleciało. Live And Let Die to jedyny powód by nie zajmować miejsca przy barierkach - ja byłem kilka metrów od nich i te ognie mało co mi nie podpaliły czupryny. A ile strachu było. Dziękuje bardzo. Przy Hey Jude Włosi śpiewali La-la-la-laaa zamiast Na-na-na-naaaa...specjalnie chyba. Paul jak zwykle odwalił rytuał z dyrygowaniem kto ma śpiewać. To działa głównie za pierwszym razem, przy kolejnych chciało by się coś innego...
Pierwszy bis i drugie największe zaskoczenie.
The Word! To zdaje się utwór Johna, chociaż kilka źródeł mówi, że Paula lub wspólny. Niemniej rozwalił mnie jego wybór. Nie dość, że to bardzo rzadka i niedoceniona rzecz to jeszcze jeden z moich faworytów na Rubber Soul. Wykonanie bez porównania z oryginałem (cieżko się go śpiewa a klawiszowa solówka w ogóle pozbawiona piszczącego odjazdu), ale trudno wymazać taki strzał. Dodane All You Need Is Love i She Loves You przyjemne ale równie dobrze mogłoby tego nie być. Jak można nie grać She Loves You w całości? Przeciez jego wykonanie rozniosłoby hale. A tak dopiero uczyniło to
Day Tripper - kolejny z serii "koniecznie muszę to usłyszeć". Riff i wszystko jasne. Ten numer powinien być na wejściu. Get Back choć znakomity na żywo to zginął kompletnie po tych rewelacjach. O Yesterday tym razem nic nie napiszę, przecież wiadomo. Morze łez. Na koniec prawdziwa bomba. Paul zagrał dwa moim zdaniem najwybitniejsze momenty jakie stworzył w Beatlesach, nie wyobrażam sobie mocniejszego finału. Podczas
Helter Skelter spadły mi okulary, no ale jeśli miałbym je stłuc na koncercie to tylko przy Helter Skelter. Cud, że się nie stłukły. Wiadomo, że ta wersja to ledwie cień białoalbumowej ale sam fakt wysłuchania tego ognia na żywo wykonanego przez jego twórce to sprawa do przechowania w myślach na wieki. Ale ostatni fragment koncertu i to przebił.
Golden Slumbers/Carry That Weight/The End to jest największe spełnienie jakie nożna sobie wyobrazić. Tutaj nie ma co dodawać - na deser otrzymaliśmy najbardziej błyskotliwe dzieło McCartney'a, prawdziwą wizytówkę dojrzałych Beatlesów, najwyższy lot leworęcznego basisty. A wokalnie w Golden Slumbers o dziwo dał nawet radę.
Uważam, że setlista z tej trasy jest jedną z lepszych, o ile nie najlepszą jaką kiedykolwiek grał Sir Paul. 2 słabsze momenty na 37 utwórów to niezauważalny ślad. No i nie pojmuję ile trzeba mieć w sobie woli grania i pasji by w takim wieku grywać blisko 3 (!) godzinne sety. To jest jakiś fenomen, nie znam drugiego takiego artysty. Wychodząc z koncertu jesteś tak naładowany, spełniony i nasycony jakbyś zaliczył 2 genialne koncerty nie jeden. W porównaniu z Kijowem była co prawda trochę słabsza wokalna forma ale zestaw numerów znokautował mnie jakieś 17 razy. Swoje też zrobiła bliskość oglądania Maca - może zmarszczek nie widziałem ale rysy twarzy i każdy ruch człowieka dzwigającego legendę Beatlesów podziwiałem z dokładnością, o jakiej nie śmiałbym marzyć.
No i zaliczyć obydwu żyjących Beatlesów w tym samym roku - bezcenne i chyba już nie do powtórzenia.
PS.
Sławku, dzieki za wszystko! Następnym razem zabieramy macha!