Witam.
Przed momentem nareszcie było mi dane usłyszeć studyjna wersję Smile. Legendarnej płyty Briana Wilsona. Muszę przyznać jestem wstrząśnięty zdumiony i oszołomiony.
Nie tylko ja Rolling Stones (nota 5/5) czy NME (nota 9/10) również przy tym nazywają płytę jedną z najważniejszych w historii muzyki pop.
Smile miało byc odpowiedzią na rewolucyjno-rewelacyjne pomysły Beatlesów z ich najbardziej twórczego okresu.
I Smile jest jest odpowiedzią i Smile jest czymś wybitnym.
Oto bardzo ciekawy artykuł jaki sie znalazł z Newsweek numer 31/04, :
Fani Beach Boysów prawie 40 lat czekali na płytę "Smile". Ale warto było. Brian Wilson jeszcze raz dowiódł, jak wielkim jest muzykiem.Siedzę w olbrzymim studiu w Burbank w Kalifornii i wstrzymuję oddech: oto Brian Wilson na czele 10-osobowego zespołu przygotowuje się do wykonania utworów suity "Smile". To widok nieprawdopodobny - jak obraz z surrealistycznego snu, jak psychodeliczne déja` vu. W drobiazgowo opisanej legendzie Wilsona i Beach Boys - historii rozpoczynającej się niewinnie, a kończącej konfliktami, uzależnieniem od narkotyków i chorobą umysłową - płyta "Smile", której towarzyszy aura tajemniczości, zajmuje centralną pozycję. To najsłynniejszy album muzyki pop, który nigdy nie został wydany. To tak, jakby "Sgt. Pepper" Beatlesów nigdy nie ujrzał światła dziennego. Wilson zaczął pracować nad "Smile" w 1966 roku, tuż po wydaniu albumu "Pet Sounds". Wtedy już nie koncertował. Pochłaniała go praca w studiu. Wraz z autorem tekstów, Van Dyke Parksem, przez ponad rok ciężko pracował nad czymś, co miało być muzyczną epopeją o Ameryce. Trzyczęściowy album powstawał w okresie gorącej rywalizacji Wilsona z Beatlesami o artystyczną dominację i pierwsze miejsca na listach przebojów. "Smile" miał mu zapewnić pozycję króla muzyki pop. Wydrukowano nawet 400 tys. okładek albumu. I wtedy nagle Wilson odpuścił bez słowa wyjaśnienia. Miesiąc później The Beatles wydali "Sgt. Pepper" i na zawsze zmienili oblicze rocka. Garść piosenek, które miały znaleźć się na osławionym albumie, jak "Good Vibrations", "Heroes and Villains", zamieszczono na następnych płytach. Dowodziły, że "Smile" mógł być prawdziwym arcydziełem, a stał się jedynie symbolem niezrealizowanego marzenia i niedotrzymanej obietnicy lat 60. Aż nagle, mniej więcej rok temu, Wilson ogłosił zamiar ukończenia porzuconego projektu. Wieść o tym wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Dla fanów muzyki Wilsona "Smile" jest arcydziełem. Ale czy będzie nim, gdy legenda stanie się rzeczywistością? Czy zaspokoi oczekiwania słuchaczy? Wkrótce się o tym przekonam, choć nie wiem do końca, czy naprawdę tego chcę.
Dzień wcześniej przeprowadziłem wywiad z Wilsonem w jego domu w Beverly Hills, gdzie 62-letni muzyk mieszka wraz ze swą żoną Melindą, trojgiem dzieci i jedenastoma psami. Przyjął mnie w foyer. Wielki mężczyzna z burzą siwych włosów na głowie i najbardziej niewinnymi, najsmutniejszymi oczami, w jakie kiedykolwiek patrzyłem, nadszedł, powłócząc nogami. - Proszę do mojego pokoju - powiedział i poprowadził mnie po schodach na piętro. Rozpocząłem rozmowę od pytania, dlaczego zdecydował się ukończyć "Smile". - Bo doszliśmy do wniosku, że nasza muzyka pasuje do dzisiejszych czasów - odpowiedział. A dlaczego? - Bo teksty piosenek oddają nastroje panujące w Ameryce. Czekałem na ciąg dalszy. Na próżno. Nagle ta lista pytań, która początkowo wydawała się żenująco długa, okazała się zbyt krótka. Pytam, czy zmienił się od czasu, gdy prawie 40 lat temu zaczął pracę nad "Smile"? - Stałem się perfekcjonistą, jeżeli chodzi o układy harmoniczne - usłyszałem. Cisza. Koniec. To było najdłuższe 30 minut w moim życiu. Na pewno nie można powiedzieć o Wilsonie, że jest przeciętnym facetem. Molestowany jako dziecko, przez większość życia cierpiał na depresję. Jest kompletnym dziwakiem. Wielu pamięta sławetną historię z fortepianem, który umieścił na środku piaskownicy w salonie. - Czasami się zastanawiam, czy Brian umie zawiązać sobie buty. Z drugiej strony pamięta wszystkie numery telefonów - mówi Darian Sahanaja, jeden z keyboardzistów zespołu i jego sekretarz. Członkowie zespołu, którzy spędzili ze sobą pełne pięć lat, zgodnie twierdzą, że nie ma w nim nawet krzty złośliwości. Mówią też, że nie potrafi kłamać. Gdy pewna gwiazda rockowa poprosiła go o autograf na okładce "Pet Sounds", Wilson napisał: "Dziękuję za wszystkie świetne piosenki", po czym pomyślał chwilkę i wyraz "świetne" zastąpił określeniem "dobre". Perkusista uderza w bębny i rozbrzmiewa "Heroes and Villains". W tej najważniejszej piosence suity melodia nieustannie unosi się i opada, zmienia tempo, przechodzi w nowe tematy i powraca do wcześniejszych. Z chwilą, gdy zespół kończy "Plymouth Rock" ("Rock, rock, roll, Plymouth Rock roll over") i zaczyna grać "Cabinessence", zapominam o nieudanym wywiadzie. Pamiętam tylko, jak Wilson gorliwie przytaknął na moje pytanie, czy nie wolałby, żebyśmy siedzieli przy fortepianie i rozmawiali za pomocą akordów.
Muzyka była zawsze najważniejszą rzeczą w jego życiu. Od momentu, gdy w wieku dwóch lat po raz pierwszy usłyszał "Błękitną rapsodię". Napisał dziesiątki hitów dla Beach Boys, zespołu, który stworzył z braćmi Carlem i Dennisem, nim ukończył 25 lat. I choć tworzy dziś znacznie mniej, wciąż jest świetny. To, co ostatnio nagrał w ramach realizacji "Smile", udowadnia, że Wilson nic nie stracił ze swojego kunsztu. Powrócił do tych pięknych fragmentów muzycznych, przebudował je i nagrał od nowa, dokładając dużo zupełnie nowej muzyki i nowych tekstów, szczególnie do trzeciej, nieukończonej części. Powstała z tego integralna całość. Gdy pytałem go, co lubi robić dla przyjemności, mówił tylko o muzyce. - Dwie godziny dziennie siedzę przy klawiaturze. Gram i piszę - odpowiedział. I co noc na dobranoc śpiewa córce "Barbara Ann" i "Surfer Girl". Druga część "Smile" kończy się piosenką "Surf's Up", barokowym hymnem na cześć nie tylko całego jego pokolenia, które utraciło niewinność, ale też i całego narodu. Wyczuwa się w niej melancholię, a dojrzały falset Wilsona brzmi naprawdę wzruszająco. Autorem słów jest Parks, który wycofał się z projektu, gdy inni Beach Boys go skrytykowali. "Smile" jest nie tylko wielkim triumfem Wilsona, ale także rehabilitacją Parksa. - Chcieliśmy na tej płycie zawrzeć nasze przemyślenia na temat amerykańskiego mesjanizmu, poczynając od momentu, gdy Ojcowie Pielgrzymi przybili do brzegów Nowej Anglii - mówi Parks. - Nasze wysiłki docenił Leonard Bernstein. Jego zdaniem "Surf's Up" to ważny wkład w rozwój amerykańskiej muzyki XX wieku. Nieważne, co mówi Bernstein. Ta muzyka to przede wszystkim dobra zabawa. W swoich kompozycjach muzycy wykorzystują odgłosy warczącej wiertarki, zgrzyt piły i inne (nie)typowe dźwięki. To jest właśnie tajna broń "Smile" - mieszanka żartu i powagi, współistnienie dźwięków gwizdka i waltorni. Mówiąc słowami Sahanaji, jest to dzieło o "dziecięcej złożoności".
W połowie próby pochyla się ku mnie Melinda Wilson i mówi: - Dopiero niedawno Brian wyznał mi, że "Smile" jest najlepszą płytą, jaką udało mu się stworzyć. Pomyśl tylko, trzymać coś takiego w ukryciu przez 37 lat! Myślę, że wiem, co Brian Wilson czuł przez ten czas, bo kiedy zabrzmiało "Good Vibrations", odetchnąłem z ulgą. Wreszcie mu się udało. Bez wątpienia warto było czekać.
Chciałbym wszystkim fanom Beatlesów polecić tą cudowną płytę(pięknie wydaną), która ukaże się 27 września. a w naszym kraju 04. października.
Napewno nie będziecie zawiedzeni, Smile było nagrywane w tym samym studiu w La -Sunset co 37 lat temu użyło również zabytkowej już stołu mikserskiego i echo chamber a utwory były nagrywane na żywo w niewielką ilością nakładek , zupełnie jak w latach 60 tych.
Jeśli kochacie Revolvera Sgt Peppera, Burta Bacharacha , Phila Spectora i wielu innych czy też chcecie sobie wyobraźić jak brzmi muzyka nazwana przez niektórych krytyków Mozartem pod wpływem LSD to ta płyta jest dla was i dla wszystkich kochających wspaniałą muzykę.
|