Z okazji 40-lecia ukazania sie dwupłytowego kolosa, bez okładki i tytułu, potocznie zwanym "Białym Albumem", powołanym na świat przez Beatlesów, postanowiłem napisać kilka słów o jego fenomenie i wyjatkowości, jednocześnie oddając hołd tym 30 utworom, które zmieniły moje zycie jak i oblicze rocka końca lat 60-tych.
Dla mnie to zawsze była bardzo Johnowska płyta, uważam, że na "White Albumie" Lennon dał najwiekszy popis swoich możliwości twórczych w karierze, przyćmiewując swoimi talentami pozostałych kolegów. Musze zacząć od tego, że Johny mocno zerwał na tej płycie ze swoją muzyczną przeszłościa. Nie ma ani śladu po psychodelikach, a jeszcze rok temu wyłącznie eksperymenyował. Moim zdaniem to bardzo świadomy krok, osiągnął juz wszystko w dziedzinie psychodelii takimi rzeczami jak "I Am The Walrus" czy "Strawberry Fields Forever" wiec musiał uderzyć z innej rury. Poza tym mam wrażenie, że wyszło to naturalnie - po czasie gdy zawładnęły nim narkotyki musiał odreagować to swoimi frustracjami i lękami co słychać w tekstach na "Białym". Stał sie tez krytycznym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości, mniej bujał w obłokach. Ten gniew odzwierciedla muzyka - ostrzejsza od wszystkiego co stworzył przedtem i potem.
Co zostało ze starego Johna? Nawet posiadające typową beatlesowską melodie "Dear Prudence", "Revolution 1" i "Sexy Sadie" nie przypominaja wcześniejszych rzeczy. Pierwszy zaskakuje ciekawie narastającą konstrukcją utworu, drugi ocieka bluesem i dęciakami oraz bardzo leniwym wykonaniem, trzeci kojarzy sie mocno z klimatem płyty "Imagine" - czyli melodyjne ale juz całkiem dojrzałe kwałki. "Good Night" to sentymentalna McCartneyowska w stylu ballada, która powstała podobno na złość Paulowi za skomopnowanie Johnowsko-podobnego "Why Don't We Do It In the Road", do którego Lennon nie został zaproszony przez autora. Czyli mamy parafraze stylu Paula. Jest jeszcze odpustowy "Bungalow Bill", jedyna słabsza kompozycja Lennona z późnego okresu Beatlesów, która jest tak frajerska muzycznie, że niczego mi nie przypomina ani z przeszłości ani z przyszłości z dorobku Johna. Taki wybryk. "Cry Baby Cry" to półballada z zywszym refrenem ocierająca sie o blues, folk i rock - u Johna takie pomiesznie styli w obrębie ballady to nowość. No i wreszcie "Julia". Typowa Lennonowska intymnośc z solowych płyt - łkanie, prostota, ascetycznosć i przejmujący tekst - czyli cos na najbliższe lata.
Cała reszta to juz zupełna rewolucja. Owszem Johna od zawsze ciągnęło do ostrego grania, ale takie "Ticket To Ride", "Day Tripper" czy "She Said She Said" to był dopiero przedsmak do tego co nastapi w przyszłości. Mam wrażenie, że takim bezpośrednim drogowskazem na główny muzyczny kierunek na Białym było "Hey Bulldog" z lutego 68 roku - pierwszy 100% hard rockowy kawałek. Tam Beatlesi zasmakowali sie na dobre w mocniejszym rocku, na podwójnym albumie zdecydowanie podążyli w tym kierunku rozwijając przy okazji cieżkie granie w wielu kierunkach. Każdy ostrzejszy kawałek Johna na płycie cechuje sie czyms innym. "Glass Onion" trudno jednoznacznie zdefiniowac, bo ostre momenty równoważy wpleciona orkiestra - rockowe granie ocierające sie o eksperyment; za to takie "Yer Blues" to już czysta surowizna o bardzo bluesowym klimacie przywodząca na mysl Led zeppelin; co innego "I'm So Tired" - tutaj mamy kontrast - leniwe zwrotki i przeciwstawne refreny, w których John wybucha swoim jadem. "Everybody's Got Something..." to z kolei nic innego jak czyste punk rockowe wymiatanie - najszybsze i najbardziej żywiołowe nagranie Beatlesów - cały czas do przodu bez chwili wytchnienia z naciskiem na supermocarny riff. Inne punk rockowe cudo - "Revolution" zasiliło strone B singla, i słusznie bo na płycie byłyby 2 zbyt podobne do siebie nagrania. Na koniec zostawiłem najabradziej niejednoznaczną cieżką kompozycje Johna - "Happiness Is A warm Gun". Co prawda bez aranżacyjnych dodatków ale konstrukcyjnie to tu jest kosmos. Wachlarz nastrojów, gitarowych patentów jak i mozliwości wokalnych Mistrza - niesamowicie elastyczne potraktownie hard rocka - w tym kierunku pójdzie "I Want You" stając sie jeszcze bardziej monumenatlnym tworem.
O "Revolution 9" nie zapomniałem. Któż inny mógł w ogóle stworzyć takie szaleństwo? Komu starczyłoby jaj by wydać to na płycie? Przeciez to samobójstwo. 8 minut zgrzytów, które jednak znalazło swoich odbiorców. Bez tego nagrania muzyczny wszechświat Johna nie byłby pełny...
John zaszalał. Na tej płycie wyznaczył wszystkie drogi, w kierunku których bedzie podążał na przyszłych, glównie solowych płytach. Każdy utwór jest jak z innej bajki, moim zdaniem Paulowi troche barkowało wyobraźni na tak różnorakie style - przynajmniej w Beatlesach. Chociaż na tej płycie, ale to za chwile...
Na Białym Albumie jest taki najbardziej autentyczny obraz Johna, równiez tekstowo, w których wyjątkowo dużo jadu i które bardzo wiele o nim mówia - zraniona dusza, prowokator, frustrat, buntownik, prześmiewca, baczny obserwator - cały John. na tej płycie sprzedał nam całego siebie.
Ale "Biały Album" to równiez najlepsza dotąd forma Paula (i moim zdaniem całościowo przewyższająca "Abbey Road" mimo, że tam nie było żadnych wpadek). Niestety nie da sie pisać o Johnie i Paulu nie porównując ich - moje hobby.
Jaki był postęp Paula? W jednym przypadku krok milowy. Oczywiście "Helter Skelter". Najosrzejsze nagranie Fabsów, jak i jedno z bardziej eksperymentalnych. Tak samo jak u Johna rewolucja pełną gębą. Chociaz Paul równiez miał na końce kilka znaczących rockersów, to tu postawił na absolutne eksremum gatunku. Nie wyobrażam sobie Białego bez tego ciężarowca.
Pozostała twórczosć Makki na Białym to doskonalenie sie na poletku z goła popowym - niech tego nikt nie odbiera jako wade. Przede wszystkim pastisz/wodewil. Muzyczny wszechświat, do którego miał niesamowitą smykałke - tutaj mamy az 3 przykłady. "Honey Pie" to rozwiniecie pomysłów z "When I'm 64", ale juz "Ob-La-Di Ob-La-Da" to zupełnie nowe jajo. "Rocky Rockoon" nie mniej żartobliwe i urocze, chociaż juz nie tak oryginalne. Idąc tym tropem mamy akustyczne miniaturki jak "Blackbird" czy "I Will". Zdecydowanie zarys typowego solowego Paula w najdelikatniejszej formie. Żadne wielkie odkrycia ale dla samego Paula ważny kierunkowskaz na przyszłość. "Martha My Dear" to genialny aranż wywodzacy sie z czasów brzmieniowych eksperymentów (powiedzmy "Eleanor Rigby" spotyka "Penny Lane"), a "Mother Nature's Son" to typowy balladujacy Mccartney jakiego też juz znamy. "Back In The USSR" i "Birthday" to z kolei powrót Makki do schematów rock & rolla z wczesnych lat. Tutaj musze wtrącić pewna dygresje - o ile John stawał na głowie by jego ostre kawałki tchnęły świeżością to te 2 nagrania Paula to prawie styl retro. Troche szkoda, że tylko w przypadku "Heltera" odświeżył stylistyke ostrego grania, moim zdaniem Paul był bardziej zapatrzony w przeszłóść, podczas gdy John sie od niej odcinał, zreszta mam wrazenie, że tak było od płyty "Rubber Soul".
Na koniec 2 małe szaleństwa basisty. Jedno z nich - "Wild Honey Pie" to taki mały dowód, że w McCartney'u jednak zawsze coś drzemało, chociaż na chwile chciał pokazać jezyk obok tych wszystkich popowych sytuacji - dla mnie bomba! Drugie "Why Don't We Do It In The Road" to wpadka na całej linii. Niby nie było jeszcze czegoś takiego by wrzeszczeć do minimalistycznego podkładu ale mnie takie cos razi. Zwłaszcza przy obecności "Helter Skelter". Tam mamy utwór monstrum o wielu obliczach, przytłaczający potęgą brzmienia i ociekający pomysłami a tutaj co...jakiś szkielet pseudo kompozycji z wkóło powtarzanym tekstem. Dodali by chociaż gitary to byłoby coś na kształt punkowego wycia, a tak...wpadka.
Podsumowując: Paul na Białym szaleje prawie jak John (prawie robi rónice), ociera sie o wiele stylów, ale rzadziej wyznacza nowe kierunki, bardziej udoskonala stare chwyty. Sprawdza sie najbardziej na popowym gruncie bo w tym czuje sie najlepiej, poza kilkoma chlubnymi wybrykami pozostaje jednak sobą. Mimo wszystko dla mnie Makka na Białym prezentuje również szczytowa forme swej kariery, wiekszość - rockowe czy nie, nowatorskie czy odgrzewane - to jednak mistrzostwo, tak naprawde tylko do tego krótkiego "wrzeszczadła" mógłbym sie przyczepić. No i do tekstów - jakoś nie potrafie sie wzruszyc przy jego zabawnych historyjkach i żarcikach, jakieś to za bardzo płytkie. Paul pozostaje za to Mistrzem melodii i efektownych aranży. Po wsze czasy.
Słówko o George'u. W 1968 rok miał chłopak złotą passe ale koledzy nie pozwolili jej w pełni wykorzystać. "Not Guilty", "Sour Milk Sea" i "Circles" to jedne z cudowniejszych nagrań jakie słyszałem, a wszystkie 3 zostały potraktowane z buta, bardzo mi sie to nie podoba. Harrison miał wtedy niesamowity potencjał, moim zdaniem "Long Long Long" i "While My Guitar gently Weeps" to 2 najlepsze kompozycje jakie kiedykolwiek skomponował. Troche odstaje od nich "Piggies" a jeszcze bardziej "Savoy Truffle", mimo to "White album" nie miał sobie równych jeżeli chodzi o kompozytorki talent George'a na tle pozostałych płyt Beatlesów. I podobnie jak starsi koledzy popisał sie maksymalna różnorodnością materiału. A "Łkajaca gitara" wyznaczyła Harrisonowski styl na solową twórczosć.
Ringo? Mamy debiucik w postaci "Don't Pass Me By", ale to tylko dowód, na to że chłopak miał cholernego farta być w zespole z trzema Geniuszami najwiekszego kalibru samemu bedąc sympatycznym kolegą, sprawnym perkusistą (najwieksze brawa za bębnienie w "Yer Blues"!) oraz całkiem oryginalnym wokalistą - to on powiedział nam "Dobranoc" na zakończenie płyty. O kompozytorkich talentach przemilczmy.
W 1968 roku moim zdaniem wszyscy trzej twórcy beatlesowskiego dorobku byli na szczycie, dlatego tez powstało coś tak fenomenalnego, a że John, Paul i George tak mocno odcisneli swoja osobowość na tych nagranniach to mamy tak cholernie elektryzującą i różnorodną całość jakiej świat nie widział. "Abbey Road" nie przyniosł juz wiekszych rewolucji, a samym kompozycjom nadano bardziej piosenkowy kształt, nie wpuszczono żadnych radykalnych szaleństw, drobiazgowo poukładano całość - dlatego też płyta cieszy sie lepszym wzięciem. Ale oprócz kilku wyjatków nie zaskakuje, nie gryzie, nie intryguje mnie ona jak zbiór 30 nagrań na dwóch płytach bez oficjalnej nazwy, które 40 lat temu wstrząsnęły światem.
Od 40 lat możemy być dumni z najbardziej bogatego dzieła jaki dali nam Beatlesi, a teraz świętujmy jego jubileusz zdmuchując 40 świeczek. Dla mnie płyta wszech czasów!
Biały Album jest nieskończonościa, to jest jeden wielki tajfun po którym nie wiadomo czego sie spodziewać, ciekawe jak 40 lat temu ludzie reagowali na tą muzyke, pewnie jakos tak:
PS. Do tekstu zaispirował mnie Wariat z Brzegu, wystarczył telefon, słowotok i wyraz pełnego entuzjazmu z okazji święta czterdziesolecia jaki tylko Wariat mógł z siebie wydobyć, dlatego obiecałem coś skrobnąć...w końcu takie świeto...i w końcu Biały Album