Aj, od czego by tu zacząć. Bondomaniaczką bym się nie nazwała, ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności mam za sobą wszystkie Bondy, które zostały nakręcone.
Taki traf.
Jej, na ten temat pisze się długaśne artykuły, a ja tu mam streścić to wszystko w jednym poście? Więc pokrótce i po łebkach.
Parę lat temu, jeszcze jako berbeć, w ogóle sądziłam, że całej serii nakręcono ledwo 4 filmy i żyłam sobie w tej uciesznej nieświadomości, czekając aż nakręcą coś nowego. Jako że gust miałam wtedy taki a nie inny, ulubionym Bondem był, co wypowiadałam bez wahania, Roger Moore... dziś po tej dziecięcej fascynacji pozostał śmieszny sentyment.
Zdaje się, że pierwszym Bondziakiem, który obejrzałam, była "Ośmiorniczka", ale któżby to dzisiaj pamiętał?
Acha, Sean Connery nigdy nie był moim faworytem. Jego powodzenie u pań mnie wręcz drażniło. Taki standartowy, nadto standartowy szkocki gentleman. Nie wspominając o błysku w oczach, pod wpływem którego w kinach ponoć mdlały panie... gdy tymczasem ja wznosiłam oczy do nieba. Nie ten typ najwidoczniej.
Jego grę lubię i doceniam, ale nigdy mnie nie powalała na kolana.
Ostatnie filmy z serii coraz bardziej podmywały moją wiarę w reanimację świetności Jamesa Bonda. I kiedy wydawało się, że fale wzbierającego z każdym kolejnym 'odcinkiem' rozczarowania podmyją mnie, wyrywając z korzeniami, i rzucą w odmęty innych produktów popkultury, do kin weszło... fanfary... "Casino Royale"!
Rany.
Naprawdę.
Po wyświetleniu ostatnich klatek filmu, moja szczęka leżała gdzieś na kolanach, a twarz wykrzywiła się w pytaniu "Jak to możliwe?!". Jak można było z tak wyeksploatowanego tematu wyciągnąć coś jeszcze?
Można było, w bardzo prosty sposób, o czym przekonałam się zaledwie miesiąc temu. Wystarczyło wziąć na tapetę nie kolejny tom przygód Jamesa, ale pierwszy, jeszcze przed uzyskaniem licencji na zabijanie i numeru 007 (bez siódemki wówczas) i uczynić Bonda bardziej brutalnym.
O dziwo, mimo drażniącej nomenklatury współczesnego kina i tendencji do sieczki w filmach sensacyjnych, Bondowi takie akcenty przysłużyły. Z widza przestano robić naiwnego, bezmyślnego zjadacza popcornu, pokazano trochę realiów. Tego, że nie zawsze wystarcza "pif, paf" i po krzyku, obywając się bez większego rozlewu krwi. Zabicie człowieka to nie taka kaszka z mleczkiem, nie jedynie zgrabne, czyściutkie porachunki w nienagannym garniturze i lakierowanych, niezakurzonych butach. Już sam wstęp przyprawia o zdumienie. Niemal współczujemy "draniowi bez serca", który w dość cyniczny i bezwzględny sposób likwidowany jest przez naszego bohatera. Nie rozwodząc się już nad wstawkami, w których pokazane jest, jak agent eliminuje wroga miażdżąc jego czaszkę o kafelki w toalecie, podduszając pod kranem...
Potem następuje kolejna niespodzianka. Napisy początkowe z fenomenalnym utworem przewodnim. Piotrek, nie śledziłeś naszej dyskusji o "Casino Royale" na yoyo?
Tam dopiero się nad tym rozwodziłam. Nawet zamieściłam linka do wyżej wymienionego kawałka ("You Know My Name"), ale zdaje się, że nikogo nim nie zainteresowałam (zawsze mogę drugi raz wrzucić na yousendit... dobra, jestem naiwna
).
Mnie wręcz wgniotło w fotel, kiedy w ciemnej sali usłyszałam pierwsze dźwięki... może nie niewiadomo-jaki motyw, ale jednak... kawałek soczystego, brudnego rocka. Co ja tu mogę jeszcze... wokal Chrisa Cornella (tak, tego samego - z Soundgarden!
Hmm, Daniel Craig, jak już na yoyo pisałam, zagrał porządnie. Zbytnio wychwalać nie sposób, ale przyznam szczerze, że zagrał, jak na swoje możliwości, dobrze, minimalistyczne ("grymas, który można uznać za uśmiech"
), przede wszystkim - zupełnie inaczej, niż jego poprzednicy. Znowu, w przypadku tak ogranej roli, wyszło to kreacji na korzyść.
Tylko dziewczyna Bonda jakaś taka niespecjalna...
Ach, zapomniałabym o wybornych tekstach: "Troszkę bardziej na lewo".
To trzeba samemu obejrzeć, żadna recenzja nie odda niektórych scen.
"Live and Let Die" zawsze lubiłam i wiem, że to, iż lubiłam ten utwór zanim jeszcze poznałam Beatlesów (a co dopiero twórczość Wingsów i Paula solo!), przypadkiem być nie może. Przypadków nie ma.