Budgie grało w Polsce! I jakimś cudem było mi dane ich zobaczyć
To już tydzień i wypadałoby cos napisać o tym wydarzeniu.
Progresja to malutki klubik, w dodatku było dość luzno więc nie miałem problemów z przedostaniem sie niedaleko sceny. Jeśli ten klub może pomieścić 1000 osób to było najwyżej 700. Z głośników darł się Lemmy i juz po pięciu minutach czekania wyszedli na scene bohaterowie wieczoru. Burke był bardzo rozluzniony, gitarzysta przywitał nas usmiechem i zaczeli grać Panzer Division Destroyed. Niestety nie znałem tego utworu, w sumie był to najsłabszy moment koncertu, bo się dłużył i dłużył...ale juz przy nastepnym Guts było gorąco. Prosty numer ale pełen energii, świetnie brzmiały riffy, lepiej niz na płycie, z większym luzem i czadem. Wokalista był w świetnej formie, jak śpiewa to się zdaje, że facet nie przechodził mutacji, ciągle bardzo dzwięczny głosik, i charyzma ciągle ta sama, ale troche słabo go było słychać jak gitarzysta wyciągał swoje partie - ogólnie brzmienie ok. Po chwili mały rycerz zapowiedział Dead Men Don't Talk a na sali zawrzało. Ja tez sie ucieszyłem bo to mój ulubiony fragment nowej płyty i jedyny naprawde na miare klasy tego zespołu. Kapitalny riff i bardzo chwytliwy refren - czyli najlepsze składniki prostego ostrego kawała. Potem nastąpił Melt The Ice Away z bardzo dobrej siódmej płyty Walijczyków, ostatnio często go słucham, te ciągłe pauzowanie jest wyśmienite, poza tym świetny patent z refrenem dopiero pod koniec utworu - niezapomniany moment koncertu. Znów zapowiedz, tym razem Justice z nowej płyty. Trochę za długie i za monotonne dla mnie ale na koncercie wypada dobrze.
Gdy zagrali pierwsze takty I Turned To Stone zrobiło sie gorąco. To jeden z bardziej kultowych pieśni Budgie w naszym kraju, spokojne, przepiekne zwrotki i czadowy refren odśpiewany chyba przez wszystkich, to niemalże hymn. Wielkim plusem było zagranie utworu w całości (co nie było na koncercie wcale normą) z powalającą solówką na końcu (wyłaniającej się po krótkiej ciszy), oj podobało się to fanom, dłuuuugie owacje
Nastepna odsłona nowej płyty - Fallin, wyszło bez zastrzeżen ale ja i tak czekałem na klasyke. No i się doczekałem. Wokalista zapowiedział Parents (a w ogole to tego wieczoru był strasznie wygadany), dedykując go polskim fanom. CHWILA na całe życie. Każdy kto słyszał to wstrząsające arcydzieło wie co TAM sie DZIEJE. Riffy zabrzmiały o wiele ostrzej niz na płycie, no ale to przeciez koncert. Ale juz po chwili momenty pełne patosu, zadumy i jakiejś nieokreslonej nostalgii, chyba za tamta epoka... Tylko solo było krótsze, jakaś może minutka z magicznych czterech na płycie, ale ogolnie nie zapomne tego nigdy.
Tell Me Tell Me przeszło dla mnie prawie bez emocji, tego utworu z nowej płyty nawet nie kojażyłem. Najbardziej energetycznym momentem koncertu było In For The Kill. Publiczność głównie w wieku przedemerytalnym jakoś specjalnie nie skakała, ale do tego momentu. Na początku gitarzysta troche nas podrażnił przeciągając gitare w nieskończoność (tak jak na płycie ale z 10 razy dłużej!), no i pojawił się chyba najcięższy paużkowy riff - wszyscy oszaleli. Ja juz tylko czekałem na krótkie solo perkusji i zmiane tempa ale...sie nie doczekałem, bo Budgie przeszło od razu w Crash Course In Brain Surgery a potem w Hot As A Docker's Armpit. To było takie medley. zawiodłem sie jednak strasznie bo Gorąca Pacha Doketa była zagrana tylko w połowie a to jeden z lepszych papuzkowych kawałków jakie znam. Poza tym ten obłędny riff (chyba najlepszy w historii Budgie) był jakoś nie wyraznie zagrany, że ledwie go poznałem. Szkoda...Po tym arcydziele wrócił temat z in For The Kill, ale niedosyt został. A największe rozczarowanie przyszło wraz z kultowym Nude Disintegrating Parachutist Woman, który był zagrany bez całego nieziemskiego środka. Z 8,5 minuty panowie uraczyli nas ledwie czterema. Jak dla mnie poszli na łatwizne, bo środek "Spadochroniarki" to jeden z bardziej porywających momentów w historii muzyki rockowej, a może oni juz nie potrafią grac tych skomplikowanych partii? Tak czy inaczej sie mocno zawiodłem. Zoom Club za to grali wystarczająco długo, chociaż tez solo skrócili, ale mnie to nie raziło, nie przepadam za tym utworem. I nadszedł koniec - Napoleon Bona Part 1&2. Tutaj grali jeszcze dłużej niz wersji ogólnie znanej, po czym zeszli ze sceny, ale wrócili na bis oczywiście. Wiadomo było, że będzie Bredfan. Ale znowu się zawiodłem, gdyz moi Mistrzowie zamiast zagrac przecudną, prawie beatlesowską środkową część zaserwowali jakieś popicy w stylu Eddiego Van Halana, znaczy to gitarzysta był temu winien, bo Burke gdzieś się w tym czasie zmył ze sceny. Po kilku minutach popisów nieoczekiwanie zabrzmiał Whiskey River z mojej ukochanej płyty. Wyjątkowo wściekle wyszły riffy, o wiele lepiej niz na albumie. Ale całego utworu nie zagrali, bo dość szybko powrócili do rozpędzonego Bredfan. I to było wszystko. Jak dla mnie grali za krótko, najwyżej 1,5 godzinki, ale i tak wystarczjąco by zapamiętać te chwile do końca życia.
Na samym końcu jakichs 2 fanów wdarło sie na scene i przybili piatki dla muzyków, a z Burkiem Shelley'em nawet się uściskali. A ten był tym zachwycony
Nawet wział się za przybijanie piątek pierwszemu rzędowi. Zrobiła sie rodzinna atmosfera. A mały rycerz śmigał z tym wielkim basem po scenie i było widać jak jest zachwycony koncertem. Nie mniej niż my