Wiesz, Yer Blue, masz dużo racji, bo świat jest strasznie wielowymiarowy. Trochę przesadziłem z tym kładzeniem ciężaru na aranżacji. Bo w sumie to przy wielu utworach czy całych płytach "Beatlesów osobno" słyszę albo niedopracowaną aranżację, albo kompozycję, albo wykonanie wokalne. Ale główna myśl pozostaje taka sama - ciężej jest udźwignąć magię w pojedynkę. Nikt nie jest w stanie być znakomity cały czas, zwłaszcza jak jest sam. Oczywiście musiało tak być, że się rozeszli, że mamy wiele cudownych płyt "osobno" (chociaż mogliby czasami coś nagrać wspólnie). Ale ten mój wywód miał uzasadnić, dlaczego w pierwszej dziesiątce umieściłem wszystkie płyty "Beatlesów razem".
To racja, że płyty z lat 80-tych brzmią niedobrze, ale dla mnie jednak solowy debiut Paula, czy właśnie Wild Life, to przykład na ten brak niczym nie skrępowanej krytyki pozostałych członków zespołu. Dla mnie proste surowe brzmienie to tak samo dobra aranżacja, jak brzmienie bogate. Jednak dla mnie Wild Life, mimo jej surowości, to płyta pochopnie nagrana. Zespół Wings, dopiero wtedy świeżo sformowany, nie miał najmniejszych psychicznych możliwości, żeby odnieść się krytycznie do utworów Paula. Sam Paul, o czym potem mówił, zdawał sobie sprawę, że te utwory nie są może specjalnie wyjątkowe, ale trzeba sobie wyobrazić artystę, który zastanawia się nad wartością swoich bardziej średnich utworów, a tu mu wszyscy mówią, że są super. To nawet ich nie bardzo zaaranżuje czy poprawi w czasie nagrywania. Ale świat jest wielowymiarowy, więc jak widzę, że Yer Blue umieścił tę płytę w swojej 30-ce, to sobie ją włączam, wczuwam się w nią i jestem zachwycony.
Należę do zwolenników zdania, że George Martin być może nie był piątym członkiem zespołu (chociaż tak żartobliwie bym go nazwał), ale był jedną z kilku szczęśliwych gwiazd zespołu. Oprócz szczęśliwego wpływu na aranżację, wliczałbym tu też bardzo pozytywny wpływ psychologiczny. To bardzo dużo. To tak jak pozytywny Billy Preston naprawił sesje z 69 roku. Albo jeszcze taki wpływ Geaorge'a Martina na Beatlesów, że znał się on na muzyce "od góry", przez co był dosyć obiektywny. I gdy któryś Beatles przyniósł świeży kawałek, to czuł uważne i krytyczne oko także jego, a nie tylko pozostałych członków zespołu. Ja wyczuwam to, kim dla Beatlesów był George Martin, po ich, prawie nieuchwytnym, zachowaniu w jego obecności na filmowej Anthologii. Taki wpływ, chociaż trudno mierzalny, to bardzo dużo. Czyli oczywiście nie był on niezastąpiony, ale te niemierzalne 5% wpływu to bardzo dużo. Porównałbym ten wpływ do innej sytuacji, przy płycie Sgt. Pepper's..., kiedy, tak jak to opowiadał potem któryś z Beatlesów, zamierzali oni zrobić z płyty jedną spójną całość, ale po paru początkowych utworach jakoś im się to rozmyło i zaczęli nagrywać każdy kawałek zwyczajnie osobno. Ale ponieważ puścili w świat wiadomość, że płyta jest jedną całością, to świat tak uważał i była całością. Jednak ja myślę, że płyta naprawdę stanowi magiczną całość. Przecież kiedy ja ją słuchałem, to nic nie wiedziałem o tej całej sprawie, bo to były lata 70-te w Polsce za żelazną kurtyną. A i tak wtedy czułem, ja i moi przyjaciele, że w uderzający sposób ta płyta taka właśnie jest. Dlatego widzę, że wbrew słowom tego Beatlesa, oni sami tak się zasugerowali, że płyta ma być całością, że nawet o tym zapomniawszy, tak to zrobili i samo im wyszło. Czyli że te przysłowiowe 5% psychologiczno-muzycznego nastawienia zdecydowało o całej magii tej płyty.
Jednak świat jest wielowymiarowy, więc dla mnie także Let It Be, chociaż bez Martina, brzmi znakomicie.
|