Ostatnio obejrzałem cztery musicale, z czego trzy (tak się złożyło, nie było to jakoś zaplanowane) są autorstwa Andrew Lloyda Webbera. Muszę stwierdzić, że ma on niesamowity dar układania melodii – czasem banalnych, czasem niebanalnych, ale zawsze niezwykle łatwych do zapamiętania i „grających” w głowie nawet długo po obejrzeniu konkretnego dzieła.
Na początek musical, który zrobił na mnie najbardziej pozytywne wrażenie z czterech:
„Jesus Christ Superstar”. Mój zachwyt nad samą ideą tego przedsięwzięcia, nad tekstami i muzyką, które znałem do tej pory ze wspaniałej wersji filmowej i dwóch udanych albumów (pierwotnego z 1970 r. i soundtracku do filmu z 1973 r.) wzmógł się jeszcze po obejrzeniu wersji scenicznej z 2012 r. Jest to profesjonalny zapis spektaklu, jaki odbył się na stadionie w Birmingham. Rozmach całego wydarzenia w mojej opinii idzie tu w parze z przekonującym, a czasem zachwycającym wykonaniem i ciekawą wizją reżyserską. Jak to stwierdził sam Webber, spektakl był pisany z myślą o rockowych arenach, więc przed stadionową realizacją „Jezusa” stanęły ogromne oczekiwania, które udało się spełnić. Mi wypada się zgodzić ze współautorem musicalu.
Po pierwsze, świetnie udało się uwspółcześnienie treści i znaczeń dzieła. Anachronizmy zostały wpisane w naturę JCS od momentu jego powstania, a w omawianej realizacji zostały one przekonująco zaktualizowane. I tak Jezus jest w 2012 r. przywódcą nie grupy hippisów, a protestujących przeciw hegemonii korporacji („Occupy Wall Street”, ruch Anonymous, protesty w Europie itp.); Herod jest gospodarzem talk show; Kajfasz i Annasz są członkami krajowej rady nadzorczej tejże międzynarodowej korporacji, a Piłat jej dyrektorem – namiestnikiem przysłanym przez centralę. Może nie brzmi to zbyt oryginalnie, ale razem z kilkoma innymi podobnymi zabiegami (jak np. rola mediów społecznościowych, inwigilacji, telewizji) sprawia korzystne wrażenie. Muzyka została zagrana (w końcu) z odpowiednio rockowym zacięciem, a całość ma odpowiedni do miejsca przedstawienia rozmach.
Co najważniejsze, zaletą spektaklu jest także jego obsada. Przynajmniej mnie przekonali prawie wszyscy aktorzy. Jezusa zagrał niejaki Ben Forster, wybrany do tej roli... w specjalnie przygotowanym talent show (zresztą nie pierwsza taka akcja Webbera). Nie zmienia to mojego negatywnego stosunku do formuły tych programów, ale nawet jeśli kariera Forstera będzie się opierała tylko na tej roli, będę uważał, że warto było. Forster ciekawie łączy w sobie rockowe podejście Teda Neeleya i Iana Gillana z bardziej dopracowanym technicznie podejściem, znanym z interpretacji artystów musicalowych. Może nie jest to najlepszy Jezus w historii, może brak mu trochę charyzmy, ale jego kreacja (choć na poziomie aktorskim widać wyraźne braki) wychodzi obronną ręką. Forsterowe wykonanie „Gethsemane” już należy do moich ulubionych. Na początku jest nieco zagubiony w roli Jezusa, ale z czasem nabiera pewności i im dalej, tym jest lepiej. Judasza zagrał... komik – Tim Minchin. Wbrew swej profesji (a może właśnie przez nią) to właśnie on był najlepszy technicznie pod względem aktorskim. Wokalnie nie jest to poziom ekspresji np. Carla Andersona, ale lubię, gdy artyści nie są zbyt idealni w kwestii wokalnej, więc rola Minchina, który poświęca czasem czystość wykonania na rzecz ekspresji aktorskiej, mnie usatysfakcjonowała. A było to początkowo trudniejsze niż w przypadku Forstera, bo to Judasz jest w musicalu główną postacią, to on zaczyna całe przedstawienie – i właśnie otwarcie w postaci „Heaven on Their Minds” może się nie podobać. Nie jest to jednoznacznie „musicalowy” typ głosu; ale potem było już tylko lepiej, gdy zwróciłem uwagę na grę aktorską. Trzecia bardzo ważna postać, czyli Maria Magdalena, została odtworzona przez Melanie C. z wiadomo którego zespołu. Początkowo byłem sceptyczny, ale – chociaż nie był to poziom Yvonne Elliman – Melanie wyszła obronną ręką z „pojedynku” ze swoimi utworami, szczególnie przy „I Don't Know How to Love Him”. Bardzo pozytywne wrażenie wywarł także Alexander Hanson jako Poncjusz Piłat. Tu nie mam wątpliwości, że zarówno „Pilate's Dream”, jak i „Trial Before Pilate” wypadły lepiej niż w wersjach z lat 70. Wokalnie jedynie role Piotra i Szymona Zeloty były takie sobie, ale na szczęście są to postacie trzecioplanowe.
To, co doceniłem jeszcze bardziej po obejrzeniu wersji z 2012 r., to teksty autorstwa Tima Rice'a. Do dzisiaj stanowią one niebanalne podejście do historii Jezusa i przemyślaną, autorską wypowiedź. Nie jestem w stanie wybrać, która wersja – filmowa z 1973 r. czy ta z 2012 r. – podoba mi się bardziej, a przede mną jeszcze realizacja z 2000 r.
Przesłuchałem już - dla porównania - kilkanaście wersji "Gethsemane" i ta broni się nadal:
https://www.youtube.com/watch?v=LPfByh5zcvMTen moment, gdy przechodzi w falset przy "Why should I die" mnie rozwala za każdym razem!
Drugi musical Webbera, jaki widziałem w ostatnim czasie, to
„Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze” w wersji filmowej z 1999 r. Jest to bardzo musicalowy film, w zasadzie pół film, pół spektakl. Już od pierwszych scen widać, że jest to produkcja skierowana do młodszej widowni. Sam projekt Webbera i Rice'a powstał jeszcze przed JCS, w 1968 r., ale nie był od razu sukcesem. W 1969 r. wyszedł concept album (czyli kolejność podobna jak w przypadku JCS), ale przepadł i dziś trudno go znaleźć. Dopiero po sukcesie „Jezusa” wrócono do „Józefa” z lepszym skutkiem. Takie losy nie dziwią, gdyż „Józef” nie jest tak udany jak „Jezus”. Jest to musical skierowany do dzieci, ale cokolwiek płaski i mimo wszystko zbyt prosty w przekazie. Jeśli natomiast kupimy taką konwencję, można się dobrze bawić.
„Józef” podobał mi się właśnie przez swą lekkość, kolorowość (zgodnie z nazwą) i całkiem nieźle skrojony scenariusz. Wystarczyło miejsca na humor, troszkę powagi (chyba najlepszy utwór – „Close Every Door”, ładne „Those Canaan Days”) oraz wzruszenie (zakończenie musicalu). Aż prosiło się o wzmocnienie rysu psychologicznego Józefa, głębsze zarysowanie jego relacji z braćmi i poważniejsze potraktowanie historii – no ale w założeniu miał to być spektakl dla młodej widowni. Jeśli chodzi o muzykę, pochwalić należy łatwość, z jaką Webber przesuwa się od jednej stylistyki do drugiej, od muzyki żydowskiej, francuskiej, karaibskiej, country po rock and rolla (faraon jako Elvis, o czym pisała Rita). Teksty są całkiem dobre, a niektóre naprawdę pomysłowe (jak wyliczanie kolorów w „Joseph's Coat”). Wszystkie utwory są niesamowicie, wręcz niepokojąco, chwytliwe. Skutek jest taki, że niektóre melodie są zbyt banalne, ale nie można odmówić im swoistego uroku (jak „Any Dream Will Do”). Część utworów pod względem muzycznym przypomina to, co Webber stworzy zaraz po „Józefie”, czyli „Jesus Christ Superstar” („Any Dream Will Do”, którego klimat zostanie przypomniany w „The Last Supper” czy wręcz cytat z „Who's the Thief” w „Trial Before Pilate”). Aranżacjom brakuje jednak moim zdaniem rockowego zabarwienia, a niektóre mają taki potencjał (ale znów – to przedstawienie dla dzieci, więc moje żale są nieuprawomocnione). Same wykonania są niezłe, ale bez rewelacji (najbardziej podobał mi się sam Józef – Donny Osmond – i Elvis, król Egiptu, czyli Robert Torti). Całe szczęście, że przy następnym dziele Webber i Rice zrezygnowali z postaci Narratora, która w „Józefie” wyśpiewuje chyba z połowę kwestii. Podsumowując, musical mi się podobał, choć nie wywołał zachwytu.
Rita napisał(a):
(btw piosenka idealna do nauki nazw kolorów na poziomie zaawansowanym!)
Dokładnie. Ja chyba nie znam tylu kolorów nawet po polsku.
Inne wrażenie odniosłem natomiast po zapoznaniu się z
„Kotami” Andrew Lloyda Webbera na podstawie wierszy T.S. Eliota. Jest to musical bardzo pozytywnie oceniany, więc tym bardziej zawiodłem się na nim. Widziałem wersję z 1998 r., która jest zapisem londyńskiego przedstawienia. Największym minusem „Kotów” jest dla mnie fabuła, a raczej jej brak. Jakakolwiek adaptacja zbioru wierszy wiąże się z koniecznością wpisania ich w większy szkielet fabularny, czego tu nie zrobiono dostatecznie dobrze. Efekt był taki, że przez pół spektaklu mamy do czynienia z introdukcją bohaterów, a przez drugą połowę ze zbiorem niewiele znaczących wydarzeń. Sam szkielet oczywiście jest, ale poszczególne utwory zostały do niego jedynie bardzo luźno doczepione.
Niestety, z żadnym z bohaterów nie byłem w stanie się utożsamić, w wyniku czego spektakl zaczął mnie nudzić i wyczekiwałem z niecierpliwością nie tyle rozwiązania fabuły, ile po prostu końca. Jedynie motyw Grizabelli był jako tako zajmujący, ale to za mało. Najgorzej wypadł chyba (tajemniczy i złowieszczy tylko w założeniu) Macavity, którego pojawienie się jest po prostu nudne. Muzycznie „Koty” także nie wywołują rumieńców na twarzy. Ponadczasowy „Memory” (wykonany przez Elaine Page i Veerle Casteleyn, zdubbingowaną jednak przez Helen Massie) wybija się zdecydowanie ponad pozostałe utwory. Jest on zresztą napisany przez Webbera i Trevora Nunna, co pokazuje moim zdaniem, że oryginalne teksty Elliota ciążyły Webberowi przy pisaniu muzyki. W budowaniu dramatyzmu na pewno nie pomogły, ale być może po prostu nie dało się z tego materiału więcej wycisnąć. Adaptacja zbioru wierszy na musical to dla mnie zadanie wymagające ogromnej ekwilibrystyki i dużej dozy pomysłowości, czego wyraźnie zabrakło.
Pochwalić należy natomiast choreografię (na tyle, że – na szczęście częste – fragmenty czysto muzyczno-taneczne, bez słów, były najciekawsze w całym spektaklu). Kostiumy i pieczołowita charakteryzacja wyszły różnie w zależności od aktorów, ale ogólnie efekt oceniam na co najmniej intrygujący. Największym zaskoczeniem było pojawienie się na scenie 90-letniego Sir Johna Millsa w roli Gusa, który nawet zaśpiewał piosenkę! Niestety całość oceniam jako ogromny zawód. Lubię koty, ale „Kotów” nie polubiłem.
Do zestawu Webberowskiego dołożyłem film, który technicznie nie jest musicalem, a filmem z piosenkami (dla dzieci, dodajmy). Mowa o uroczej
„Alicji w Krainie Czarów” z 1985 r. Przyznam, że obejrzałem film tylko dlatego, że występuje w nim Ringo Starr (w roli Niby Żółwia), ale całość naprawdę mi się spodobała. Jest to ekranizacja „Alicji w Krainie Czarów” i „Alicji po drugiej stronie lustra” (całość trwa więc ponad trzy godziny). Film jest pewnie jak na dzisiejsze standardy zbyt staroświecki, bo przypomina trochę produkcje z lat 30. i 40., ale ma niezwykły urok. Same piosenki autorstwa Steve'a Allena zaaranżowane są przeważnie na pop/jazz w stylu Franka Sinatry, tylko z gorszymi orkiestracjami i są całkiem przyjemne. Film zachęca też pełną gwiazd obsadą (m.in. Telly Savalas, Rody McDowall, Sammy Davis Jr., Sid Caesar, Ernest Borgnine, Lloyd Bridges, Beau Bridges, Harvey Korman, Karl Malden, Pat Morita i wielu innych, nie zapominając o świetnej dziesięciolatce, Natalie Gregory, w roli głównej – i prawie wszyscy śpiewają!). Bardzo przyjemny seans.
Wybuchowy Sammy Davis Jr. jako Pan Gąsienica:
https://www.youtube.com/watch?v=kFi4DJ80bV4Jednak większość piosenek jest utrzymana w takich klimatach:
https://www.youtube.com/watch?v=1qDpBrs-eRMAż szkoda, że nie zaśpiewał tego Frank Sinatra...
No i Ringo:
https://www.youtube.com/watch?v=O7SAvwZcNoURita napisał(a):
Za jakiś czas mam nadzieję obejrzeć najnowszą (bo z 2012) wersję koncertową musicalu z Melanie C. w roli Marii Magdaleny.
To się dobrze wpisałem. Nie wiedziałem o Twoim zamiarze przed obejrzeniem JSC, serio
Widziałaś już?