Wczorajszy koncert Wishbone Ash w warszawskiej Proximie... krótko: było wspaniale!
Długo: miałem pewne obawy co do tego, czy koncert spodoba mi się tak bardzo, jak albumy Wishbone Ash z lat 70., a konkretnie debiut i „Argus”. Oczywiście zakładałem, że będzie mi się podobało, choćby przez sam fakt ich wykonania przez ten sam zespół. Może nie do końca ten sam, bo ze składu pozostał jedynie Andy Powell, ale po tych nowszych utworach, które znam w wersji studyjnej, mogłem spodziewać się dobrego, solidnego poziomu także po pozostałych, młodszych stażem muzykach. Obawiałem się też trochę, że bardziej rockowe utwory będą, jakby to powiedzieć, utemperowane, ugrzecznione; nastawiałem się więc bardziej na ballady. Okazało się jednak, że w obu wypadkach moje obawy były nieuzasadnione. Muzycy grali wspaniale, świetnie się rozumieli na scenie; długie i częste solówki gitarowe były odpowiednio długie i częste; Andy Powell zachował zaskakująco dobry głos jak na swoje lata; a ballad to już prawie nie pamiętam po solidnej dawce mocnego, głośnego, gitarowego grania, jaką zaserwowali muzycy Wishbone Ash warszawskiej publiczności.
Na początek poszedł „The Power” z 2007 r., którego riff i gitara rytmiczna nieodmiennie przypominają mi The Rolling Stones; dalej jeszcze nowszy, bo z 2014 r., „Deep Blues” – oba przyjemnie bujające i odpowiednie na otwarcie koncertu. Jednak nie ukrywam, że liczyłem na następne utwory, czyli te z „Argusa”. Wszelkie obawy zostały rozwiane, gdy wybrzmiał wstęp do „Warrior” (refren jest wybitnie koncertowy), a zaraz potem dostojny „Throw Down the Sword”. Widać było, że publiczność żywiej reagowała na utwory z tego albumu. Potem przyszedł czas na piosenkę z „Blue Horizon”, która wprawdzie nie dorównywała poprzednim dwóm jako kompozycja, ale na koncercie w tym właśnie miejscu w setliście sprawdzała się doskonale. Melodyjny „Way Down South”, bo o nim mowa, zapewnił kolejne miejsce na wspaniałe solówki gitarowe i dobrze wprowadził do instrumentalnego „The Pilgrim”, gdzie panowie mogli się „wyszaleć” ku uciesze fanów. Potem Wishbone Ash przeszli do zagrania kilku rock & rollowych kawałków, które zdecydowanie zyskały w porównaniu do wersji studyjnych. Szczególnie „Front Page News” był ostrzejszy i bardziej dynamiczny, także „Rock n' Roll Widow” był zdecydowanie bardziej rock & rollowy niż na albumie „Wishbone Four”. Pomiędzy nimi zagrali „Heavy Weather” z 2011 r., którego szczerze mówiąc nie za bardzo pamiętam (poza riffem).
Po „Rock 'n Roll Widow” nastąpiło dość „drastyczne” przejście do zupełnie innych klimatów w postaci „Sometime World”. Gdyby zamienić kolejność „Rock 'n Roll Widow” i „Heavy Weather”, dramaturgia byłaby chyba lepsza, ładniej narastałaby – po dwóch mocnych rockerach lekkie spowolnienie i przejście do powoli rozpędzającego się utworu „Sometime World”. Albo może jakiś stosowny wstęp „konferansjerski” ze strony Powella. W każdym razie kolejne dwa utwory z „Argusa”, czyli właśnie „Sometime World” i „Blowin' Free” wypadły znakomicie – i znacznie mocniej niż na albumie. Tu muszę nadmienić, że koncert był dla mnie zaskakująco rockowy i głośny. Panowie nie próbowali oddać brzmienia lat 70., przez co wszelkie gitarowe fragmenty (a było ich mnóstwo) brzmiały nowocześnie, ostro, głośno i odpowiednio hard rockowo (kilka zmian i mielibyśmy prawie heavy metal
). Po drugiej części „Argusa” nastąpił powrót do lat 80. w postaci dwóch utworów, „Living Proof” i „Open Road”. Oba były – znowu – mocniejsze niż na albumach studyjnych, a drugi przekształcił się we wspaniały popis gitarowy Andy'ego Powella i Muddy'ego Manninena. Pięknych, rozbudowanych i angażujących obie strony partii gitarowych było zresztą co niemiara. To był „koniec” koncertu (piszę w cudzysłowie, bo i tak wszyscy czekali na bisy). Moja pierwsza myśl, gdy po gitarowej końcówce „Open Road” zespół odłożył instrumenty i się ukłonił: „Hej, co to ma być? Wracać do grania! Ja chcę jeszcze!”
Zespół na szczęście powrócił, by uraczyć publiczność dwoma spokojniejszymi utworami: specjalnie przygotowaną na występy w Polsce „Persephone” (jak podkreślił Powell, utwór ten jest szczególnie popularny i darzony wyjątkowym sentymentem właśnie w Polsce) oraz nieśmiertelnym „Feniksem”, który był nieco inny niż w wersji studyjnej (szczegóły może przybliżyć Argus, który na pewno zna każdą nutkę na pamięć). Te dwa utwory, a szczególnie „Phoenix”, były wspaniałym ukoronowaniem występu; w ostatnim utworze świetnie było widać i słychać, że zespół dał z siebie wszystko, co najlepsze, a każdy z muzyków miał swój moment, choć to oczywiście Andy Powell „rządził” na scenie jako wokalista i jeden z gitarzystów. Owacje pokazały, że publiczności występ bardzo się podobał; podobne wrażenie odnieśli chyba także muzycy Wishbone Ash, skoro wrócili po chwili na drugi bis (sporo osób skierowało się już do wyjścia; nawet Argus był zaskoczony
). I zagrali kawałek, którego brak w setliście uznałem za największy minus występu: „The King Will Come” z genialnym riffem (świetne w tym utworze jest to, że na ten riff trzeba trochę poczekać, nie uderza on od razu, a dopiero po minutowym wstępie). Widać było wśród publiki, że nie tylko ja uwielbiam ten utwór. Jak dla mnie, mogli go grać jeszcze dobrych kilka minut
Tak jak inne piosenki z albumu z 1972 r., „The King Will Come” zabrzmiał mocniej i ostrzej. Nie powiem, że lepiej niż w wersji studyjnej, ale na pewno nowocześniej (nie, żeby "Argusa" trzeba było unowocześniać). Lepiej zabrzmiały na pewno takie piosenki, jak „Rock 'n Roll Widow”, „The Living Proof” czy „Front Page News”. Co do szczegółowego porównania wersji studyjnych i koncertowych, to nie znam tych pierwszych na tyle, by coś więcej napisać. Niewielka, jak się okazało, ilość ballad była akurat dla mnie miłym zaskoczeniem. Liczyłem może na więcej „konferansjerki” ze strony Powella, który poza jedną anegdotką i wspomnieniem o szczególnej popularności „Argusa” i „Persephone” w Polsce ograniczał się do dziękowania i chyba raz zadał to nieśmiertelne „Jak się bawicie?”. No ale to tylko szczegół. Brakowało za to na pewno Powellowi drugiego głosu – basista Bob Skeat i gitarzysta Muddy Manninen dołączali wprawdzie w chórkach, ale zawsze w tle. Głos Powella bardzo ładnie się zestarzał, ale drugi wokal dodałby mocy i klimatu niektórym utworom. Co do akustyki klubu to nie mam za bardzo porównania, ale na pewno było odpowiednio głośno
Na pewno zapamiętam ten koncert na długo, nie żałuję wydanych pieniędzy i bez wątpienia cieszę się, że Argus mnie zachęcił do pójścia na występ Wishbone Ash. Niech ci, co nie byli, żałują. Teraz z chęcią zaznajomię się z niepoznaną dotychczas częścią dyskografii WA