Wciąż pamiętam kiedy usłyszałem go w całości po raz pierwszy. Spodziewałem się albumu utrzymanego w stylu tytułowej piosenki. Czyli subtelnego, stonowanego, pełnego ciepła, nieco tajemniczego i ochrypłego. To ostatnie oczywiście celowo aby się odciąć od poprzedniego brzmienia. Jednak było inaczej. Początek jest zaskakująco rockowy. Co rusz przewija się nastrój smutku, melancholii. Utwory w zamierzeniu wesołe, jak ostatnia piosenka, albo przebojowe, jak Far East Man, nie brzmią autentycznie. Zaskakuje brak popularności murowanego hitu świątecznego Ding Dong, Ding Dong. Kto z naszych znajomych go kiedykolwiek słyszał? Nie jestem pewien czy wstęp do Let Em In Paula nie jest jakimś nawiązaniem do tego utworu, opartego na tak oczywistym motywie. Wyjątkowo przygnębiająca interpretacja Bye Bye Love w najlepszym razie nuży...Przede wszystkim jednak zaskakuje załamanie kreatywności George'a Harrisona. Simply Shady albo So Sad mają swój nastrój i brzmienie ale mogłyby być co najwyżej przerywnikami lub stronami B singli prawdziwego George'a... Far East Man... co autorzy widzą/słyszą w tej piosence? Nie mamy dobrej melodii, nie za bardzo mamy pomysł jak śpiewać do tego co mamy, ale mamy parę słów więc śpiewamy! Dobrze, że chociaż George zrezygnował z tej gitarowej obfitości z wersji wydanej przez współautora. Piosenka owszem nastrojowa. Ale nie na poziomie George'a Harrisona.
Cieszę się, że kupiłem tę płytę. Kiedy do niej wracam, pomijam nudny wstęp aby znów poczuć dreszcze przy Simply Shady i So Sad. Pomijam Bye Bye Love, Maya Love słucham dla brzmienia instrumentów, szczególnie gitary, potem znowu robi się zimno przy świątecznym Ding Dong, Ding Dong... Przypomina mi się, że pierwszy raz mogłem cieszyć się tą płytą zimą, przy śnieżnej pogodzie
Zostaje najlepsza piosenka, czyli Dark Horse ale zdecydowanie wolę słuchać jej przy okazji przesłuchiwania The Best Of George Harrison