Nie wiem, czy komukolwiek będzie chciało się tyle czytać, ale wrzucam to, co własnie przed chwilką dokończyłam pisać, żeby później mieć pamiątkę
Help me get my feet back on the groundPo spędzeniu kilku godzin na centralnym I po kilku następnych w autobusie chyba nie jestem w najlepszej formie, żeby pisać, ale postanowiłam, że zrobię to najszybciej, jak tylko się da, żeby wszystko na świeżo oddać.
Przede wszystkim, podczas koczowania na dworcu i niewygodnego spania na schodach wśród innych fanów, jakoś jeszcze nic do mnie nie dochodziło. Byłam zbyt zmęczona i zbyt wycieńczona, żeby jeszcze myśleć o tym, co działo się kilkadziesiąt minut wcześniej. Bardziej cieszyłam się, że już po wszystkim i w końcu będę mogła w spokoju sobie usiąść, coś zjeść i dać odpocząć gardłu, które wciąż jeszcze pobolewa. Teraz leżę w swoim pokoju- świątyni Beatlesów- nade mną nabyty wczoraj plakat, przede mną Abbey Road i przewijające się pytanie- „naprawdę widziałam tego gościa ze zdjęcia?”, „to naprawdę był on???”. Wszystko chyba pomału zaczyna do mnie docierać, pierwszy szok mija, a euforia miesza się ze smutkiem- co teraz? Jakie AŻ tak wielkie marzenia mi zostały? Londyn śladami Beatlesów- zaliczony we wrześniu, koncert- można już odhaczyć. Marzenie, które dawno temu zapisałam na listę tych nieosiągalnych, dalekich, wątpliwie możliwych… Zawsze się śmiałam, że zostaje mi tylko „zobaczyć Paula i umrzeć”… Osiemnaście kończę za 3 dni, chyba jeszcze nie pora na opuszczanie tego świata, ale będzie ciężko odnaleźć nowe cele
Fakt, że został mi jeszcze Liverpool, ale czym jest to marzenie… Trzeba tylko nieco czasu i pieniędzy. Miasta przecież nagle nie zburzą. Myślę, że jeszcze rok, dwa i zamknę swoją listę…
Zanim zacznę o samym koncercie, muszę lekko nakreślić stan mojej beatlemani. Apogeum osiągała, kiedy miałam 11-12 lat i przez calutki rok bez przerwy słuchałam jednego, jedynego i ukochanego zespołu. Moje zwariowanie przejawiało się we wszystkim- zbierałam wycinki, namawiałam brata z Londynu na zakupy w oficjalnym Beatles shopie, latałam do kolegi, który miał kablówkę, żeby nagrał mi filmy z Beatlesami, pisałam pamiętnik, średnio raz na tydzień śniła mi się ulubiona grupa, prowadziłam w podstawówce lekcje o FabFour, robiłam gazetki, prowadziłam bloga i siedziałam ze słownikiem, tłumacząc artykuły z angielskich gazet… Po tak intensywnym męczeniu Beatlesów, przyszedł czas lekkiego znudzenia grupą- w końcu zaczęłam słuchać innych zespołów i rozpoczęła się moja prawdziwa miłość do muzyki. Beatlesi stopniowo poszli w odstawkę. Zawsze miałam gdzieś zakodowane, że to moja ukochana czwórka, wciąż zbierałam różne gadżety, czy kupowałam nowe winyle, ale niespecjalnie miałam ochotę, żeby znowu ich słuchać. Od jakiegoś czasu zespół wspomniałam tylko z sentymentem i z łezką w oku opowiadałam, jak kiedyś za nimi wszystkimi szalałam. Przyszedł nawet moment, że zdecydowałam się wyrzucić z mp3 kilka GB ich muzyki. Jakoś wszystkie emocje ostygły, a ja nie zamierzałam się specjalnie tym przejmować- miałam mnóstwo innych grup, codziennie poznawałam coś nowego i byłam wdzięczna Beatlesom, że dzięki Nim zaczęłam swoją przygodę z muzyką, a do ich muzyki od czas do czasu wracałam, gdy już wszystkiego innego miałam dosyć.
Mimo to, cały czas podtrzymywałam, że bycie na koncercie Paula McCartneya to moje największe marzenie… I kiedy w jedną z marcowych śród wróciłam do domu, włączyłam komputer i dowiedziałam się o koncercie w Polsce, zaczęłam latać po domu jak szalona… Skakałam, krzyczałam i milion razy czytałam jedno zdanie, bo nie mogłam uwierzyć, że to prawda! Potem przeraziłam się wizją 2 dni czekania na rozpoczęcie sprzedaży biletów… Miałam szalenie czarne myśli, bałam się, że wszystkie rozejdą się w kilka minut i stracę taką szansę. Siedziałam całymi nocami na różnych forach i czytałam o sprzedaży wejściówek na inne koncerty, chciałam się dowiedzieć jak to przebiega, bo nigdy wcześniej nie „polowałam” na bilety w internecie. Zaraz dołączyłam do kilku grup na facebooku, co tylko wzmagało moją ekscytację
Kika osób kupowało bilety przez stronę Paula, a ja już myślałam, że nic mi nie zostanie… W pierwszym dni sprzedaży zrobiłam sobie dzień wolny od szkoły i co chwilę odświeżałam stronę eventimu, żeby jak najszybciej kupić bilet do swoich marzeń… o 10.03 miałam już zrealizowany przelew. Przeszczęśliwa wydrukowałam sobie mnóstwo kopii potwierdzenia zakupu, żeby każdemu móc je pokazywać. W weekend szybko skompletowałam sobie całą dyskografię Paula i zaczęłam jej poznawanie- trochę zbyt szybkie i wyrywkowe, zależało mi, żeby przed koncertem znać wszystkie płyty, których wcześniej jakoś specjalnie nie słuchałam. Szczerze mówiąc, ładowałam w siebie tę muzykę aż na siłę i teraz będę musiała zrobić sobie od niej mały odwyk, żeby z przyjemnością do nich wrócić…
Kiedy przyszły bilety, codziennie musiałam sprawdzać, czy są na swoim miejscu- znowu byłam przerażona, że mogą się gdzieś zgubić czy zniszczyć. Trzy miesiące do koncertu upłynęły bez szczególnych emocji, słuchałam sobie muzyki, czasami coś czytałam, przebrnęłam przez biografię Paula, przypomniałam kilka kawałków. Wszystko zaczęło się na tydzień przed występem. Najpierw ogarnął mnie stres, że w ogóle się nie przygotowałam do koncertu, a potem popadłam w euforię i niedowierzanie. Skompletowałam 200 kartek do Hey Paul, (beatle czcionka była moim pomysłem, z czego jestem niesamowicie dumna) wykleiłam dwa serca dla Paula i dla Beatlesów, wyszykowałam torbę i koszulkę ze sklepu w Londynie, zrobiłam kolczyki decoupage z patrzącym na mnie Paulem…Wreszcie poczułam nowy przypływ Beatlemani!
W Warszawie byłam już o 13. Najpierw krótki spacer po starówce i wyglądanie innych fanów Paula- niesamowitą przyjemność sprawiało mi spotykanie ludzi w beatlesowskich koszulkach, w którymś momencie przestałam ich już liczyć. Później obiad w Złotych Tarasach- kolejna fala fanów i „Hey Jude” w Hard Rock Cafe… Chodziłam i powtarzałam, że nie wierzę w to, co się dzieje. Po 17 wyruszyłam na stadion, długość Mostu Poniatowskiego jest imponująca i bardzo męcząca… O 18 miało być spotkanie osób odpowiedzialnych za karteczki na „Hey Jude”, ale kompletnie nie miałam pojęcia, gdzie iść, a i dookoła stadionu było zbyt wiele zieleni, żeby trafić na ustalone miejsce. Poza tym kolejka pod stadionem zaczynała nabierać niepokojącej długości, więc szybko stanęłam, żeby wejść o przyzwoitej porze. Szukałam swojej bramy, ale jak się okazało- wszyscy wchodzili jedną, nie wiem nawet co oznaczało moje „2.11” na bilecie… To na minus dla organizatora, bo powstał lekki chaos i dezorientacja. Podobnie jak z wnoszeniem wody- w ostatniej chwili, kiedy już większość swoje butelki wyrzuciła, powiedziano, że można je wnieść. Ale bark organizacji na pewno nie był dla mnie czymś, co mogłoby w jakikolwiek sposób zepsuć mi koncert
Tak naprawdę nic nie mogłoby mi go zepsuć- nawet najgorzej dobrany repertuar. Sama świadomość tego, że wystąpi PAUL zupełnie mi wystarczała. Po wejściu na teren stadionu i obowiązkowym obfotografowaniem się z biletem, wpadłam w kolejkę ludzi przy pierwszym sklepie z gadżetami. Po koncercie Watersa w Łodzi mniej więcej wiedziałam, jakich cen się spodziewać, więc nie byłam szczególnie zdziwiona, choć 120 zł za koszulkę w porównaniu do 129 zł za bilet to jednak bardzo dużo… Zabrało już tych szarych esek, więc wzięłam tę z brytyjską flagą, do tego breloczek i plakat. Znowu mała sesja zdjęciowa z nowymi nabytkami i ruszamy na trybuny- C04, rząd I. Obawiałam się widoczności, jednak wszystko był doskonale widać i nie mogłam sobie wymarzyć lepszej miejscówki! Dużo miejsca z przodu, scena pod kątem 45 stopni w odległości jakichś 30 m… Nikt mi nie zasłaniał, co byłoby prawdopodobne na płycie, bo wysoka nie jestem. Bardzo podobał mi się DJ, którego tak wszyscy się obawiali. Zmiksowane piosenki tylko podsycały coraz to większe zniecierpliwienie koncertem. Swoje kartki do akcji „Hey Paul” rozdałam błyskawicznie (w rytmie „Silly love songs” trudno było przy tym nie pląsać), ludzie aż zbiegali ze swoich miejsc po każdy kolejny komplet. Później robili sobie z karteczkami zdjęcia i świetnie było widzieć, że pomysł bardzo im się spodobał. Film promo też na wielki plus- kolaże zdjęć były wspaniałe, a i przedstawionych zdjęć w większości nigdy wcześniej nie widziałam, choć zdjęć się naoglądałam naprawdę wiele… Na chwilę przed wyjściem Paula na scenę udało mi się też zrobić zdjęcie z „Johnem Lennonem”. Pewnie też zauważyliście tego pana łudząco przypominającego Johna, ubranego na biało jak z Abbey Road
Bardzo zabawnie wyglądał podczas koncertu, kiedy przechodził na płycie pomiędzy krzesełkami w stronę sceny. Można było odnieść wrażenie, że John się wkurzył i zaraz pójdzie dogadać Paulowi czy uścisnąć mu rękę
CZEŚĆ POLACY! Wyjście Paula na scenę i „Eight Days A Week”- idealna piosenka na sam początek! Może zaśpiewana nieco niepewnie, ale od samego początku zrywała z miejsca i zachęcała do podśpiewywania. Ja śpiewać nie mogłam, bo wryło mnie w ziemię i jedyne, co mogłam ze sobą zrobić to tylko porządnie się wypłakać, a właściwie wyryczeć i szybko dojść do siebie, żeby zacząć prawdziwe szaleństwo! Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz przeżywałam aż tak wielki atak histerii. Bo jak inaczej nazwać gęsią skórkę, głośne szlochanie i trzęsienie się? Nieco się uspokoiłam przy „Junior’s Farm”- piosence, za którą jeszcze jakoś nieszczególnie przepadam i której w setliście mogłoby nie być (a zamiast niej choćby „This One”, „Ebony & Ivory” czy też „Hope Of Deliverance”). „All my loving” przypomniało mi jak kiedyś do tej piosenki tańczyłam w podstawówce i znowu ogarnął mnie przypływ niesamowitej energii. Podczas wszystkich kolejnych utworów cały czas stałam, wymachiwałam tekturowymi sercami, skakałam i darłam się, ile tylko miałam sił. „Śpiewałam” wszystkie teksty, które tylko znałam… Uginałam się pod „Listen to What the Man Said” i „Let Me Roll It”, bawiłam się w chórki „Paperback Writer” i wreszcie odetchnęłam, gdy Paul usiadł do fortepianu i nieco zwolnił tempo. W „My Valentine” usiłowałam naśladować ruchy Natalie, nieustannie usiłowałam robić za duet Paula
Odpoczynek po euforii długo nie trwał- dwie minuty i Paul znowu przeskoczył na „1985” i co poradzić? Znowu trzeba się drzeć i trząść z radości!... A potem ze wzruszenia przy „The Long and Winding Road”… Donośne, pompatyczne „Maybe I’m Amazed” i szalenie szybkie „I’ve Just Seen A Face”- jedno z moich ulubionych wykonań, nie mam pojęcia jak Paul to robi, że jest w stanie tak szybko wyśpiewać cały tekst! Do tego błyskawiczne i bardzo częste zmienianie instrumentów i ani jeden łyczek wody. Byłam i jestem pod wrażeniem energii Paula- nie jest już młodzikiem, ma za sobą dekady koncertowania, a wciąż zaskakuje świeżością i siłą do grania, nawet się nie zająknie, nawet nie zwolni. Szczerze mnie zawstydził swoją doskonałą kondycją, bo kiedy ja po pierwszych trzech kawałkach nie dałam rady złapać oddechu, on jakby nigdy nic brał na ramiona kolejną gitarę i z uśmiechem zaczynał grać. Strach pomyśleć, co to był za wulkan energii w latach 60… Inna sprawa, że wówczas koncerty na pewno nie były tak dopracowane jak ten wczorajszy, na który przyszli w większości zapaleńcy, wieloletni fani, ludzie chętni muzyki, a nie stado rozwrzeszczanych dziewczyn, które mdleją po pierwszej sekundzie… Choć takie też były
Czytaj: ja. (dzięki Bogu nie zemdlałam…)
Kolejna część koncertu pokazała, że pierwsze kilka utworów było jedynie skromnym preludium. Wszystkie kawałki doskonale nadawały się na stadionowy koncert, bardzo mi się podobało, że po kilku tych najbardziej energetycznych, Paul zwalniał i sięgał po lżejsze i bardziej nastrojowe. I tak po „We Can Work It Out” (czy ktokolwiek był w stanie nie zaśpiewać refrenu?) i „Another Day” (którego akurat mogłoby nie być) rozpoczęło się „And I Love Her”, „Blackbird” i „Here Today”- trzy utwory, których wykonania były moim zdaniem doskonałe. Trzy z tych, które lubię najbardziej- smutne, melancholijne, nastrojowe… „Here Today” do tej pory brzmi mi w uszach. Żałuję tylko, że w tle nie pojawiło się żadne ze zdjęć Johna, tak jak chociażby przy „Something” z Georgem (… i rozczulającym ukulele). Kolejny set połączonych psychodelią piosenek przy akompaniamencie tęczowego pianina- jak najbardziej na tak! „Your Mother Should Know” i kolejny raz usiłowanie naśladowania tańca pojawiających się w tle Beatlesów- bardzo dobry zabieg, szkoda, że Beatlesi nie pojawiali się częściej, właśnie ich mi zabrakło w tle. „Lady Madonna” z Marią Skłodowską- Curie- przypadek, czy zamierzony zabieg dla polskiej publiczności? „All Together Now”- kolejna perełka! Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką tego prostego utworu, ale na koncercie brzmiał doskonale! I znowu mogłabym się przyczepić do animacji z tle- te gumowe stworki wydawały się nieco kiczowate, ale może to już wychodzi moje wieczne czepialstwo. A jeśli już o nim mowa, to i gra świateł jakoś specjalnie nie zrobiła na mnie wrażenia. Cała koncertowa otoczka była raczej poprawna, żadnych sensacji. Ale tu jedyną i wystarczającą sensacją był Paul, a i był to koncert, a nie widowisko jak np. w przypadku „The Wall”, więc można przymknąć na to oko
Przyczepiłabym się też do tego, że oddzielono „Being for the Benefit of Mr. Kite” od reszty kawałków z Peppera i „Magical Mystery Tour”, moja ukochana „Eleanor Rigby” jakoś mi nie pasowała wepchnięta tak pomiędzy. I nie wiem czy to kwestia akustyki czy też gitarzysta robiący za chórek ma bardzo podobny głos do Johna, ale przy „Being for…” wyraźnie słyszałam wokal Lennona. Również i „Lovely Rita” jakaś specjalnie koncertowa chyba nie jest. Na pewno nie aż tak jak „Mrs. Vandebilt” i powtarzane „Hey! Ho!”. Kolejny idealny kawałek stadionowy! … szalenie wykańczający!
Końcówka głównej części nie dała ani chwili spokoju. Po „Ob-La-Di, Ob-La-Da” ledwo żyłam, przy „Band On The Run” usiłowałam na chwilkę usiąść i odpocząć, ale już w połowie kawałka znowu musiałam się zerwać z krzesełka. Po całej tej mieszance „Back in the U.S.S.R.” (free Pussy Riot!) było chyba zabiegiem, który miał na celu nas kompletnie wykończyć! Znowu lekko uspokoiło „Let It Be” (kolejna fala łez), żeby znowu porwało „Live And Let Die”- tu z kolei efektom specjalnym nie mam nic do zarzucenia- nie spodziewałam się fajerwerków przy zamkniętym dachu, ale jednak! Końcówka- „Hey Jude”. Możecie mnie zabić, ale nie lubię tej piosenki, naprawdę nie mogę się do niej przekonać… Co nie zmienia faktu, że jako piosenka końcowa- znowu strzał w 10. Podniesione karteczki i „Hey Paul”- cudowny, przecudowny widok!
Bisy. Solidne uzupełnienie poprzedniego setu. Na pewno wielu czekało na „Yesterday” czy „Day Tripper”. Ja najbardziej przeżyłam „Get Back” i „Helter Skelter”. Tego ostatniego utworu naprawdę się nie spodziewałam! Już chciałam w końcu usiąść i wziąć łyka wody, gdy huknęło „When I get to the bottom I go back to the top of the slide…”. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak Paul zdołał tyle wykrzyczeć po ponad 2 godzinach śpiewania! Czy tylko ja dokrzyczałam na końcu I got blisters on my fingers?
W „Get Back” też dopowiedziałam sobie „I hope we passed the audition”… To chyba zboczenie beatlefana
Trzy ostatnie, spodziewane utwory, spokojne, delikatne… Już na początku „Golden Slumbers” zaczęłam ryczeć… I to jeszcze bardziej niż na początku, bo teraz z okrutną świadomością, że to już koniec. Już? Jak to już?...
Wspaniały polski Paula- odmieniał wyrazy, nawet używał wołaczy! Myślę, że bezbłędnie też poradził sobie z „ć” czy „sz”. MUSIMY JUŻ IŚĆ… A jego spoglądanie na kartkę utwierdzało mnie tylko w zdaniu, że to perfekcjonista w każdym calu. To nie był kawał chałtury, a porządny (to najlepsze słowo) i solidny koncert wart każdych pieniędzy. Paul poza muzyką, która sama się obroni, przekazał mi mnóstwo pozytywnej energii. Pan lat 71, żywiołowy, zabawny, swobodny. Wszystkie jego charakterystyczne miny, rozkładanie rąk, tańczenie do „hey Paul”, gdy śpiewały „dziefczyny”. Miny po aplauzie po zdjęciu marynarki, poprawianie przydużych spodni i to, co najbardziej mnie rozczuliło- mina „ale o co chodzi, to już koniec, już nie gramy”, gdy ktoś z zespołu chciał podać mu gitarę basową na ostatni set bisów… Te przekomarzanie się z publicznością, która chciała więcej i więcej. Wspaniałe, nieustające i niestarzejące się poczucie humoru- „kto spoza Warszawy?” „JA TEŻ” czy obwąchanie wrzuconej koszulki
DZIĘKY!
Piękne zakończenie z polską i brytyjską flagą… Wszyscy zaczęli pomału wychodzić, a ja w końcu usiadłam i mogłam się wypłakać. Oczywiście, że Paul mógł zaśpiewać jeszcze kilka innych kawałków, ale po całym show miałam uczucie dosytu, może kilka piosenek bym wyrzuciła, kilka dodała, ale mimo to czułam, że jestem w pełni usatysfakcjonowana i zadowolona. Jak mogłabym nie być?
Paul zaprezentował swoją ogromną klasę. Koncert dopracowany, nie odwalony byle jak. Widać było, że jest przejęty pierwszą wizytą w Polsce. Takich koncertów bym sobie życzyła- żadnych godzinnych występów z kilkoma piosenkami z przypadku. Tutaj mieliśmy do czynienia z paulowym i beatlesowym kompendium- przekroju przeróżnych utworów z kilku dekad. I cieszę się, że Paul nie wypiera się swojego grania z Beatlesami, że wraca do swojej twórczości z tych lat, ma świadomość tego, że ludzie tego oczekują, a przy tym nie udziwnia dobrze znanych kawałków, nie wymyśla jakichś nowych aranży. Nie zapycha prawie 3 godzin występu „jakimiś tam piosenkami”, a przebojem goni przebój.
Czapki z głów przed panem McCartneyem!
To były niesamowite godziny, najlepsze w moim niedługim jeszcze życiu. Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała okazję uczestniczyć w tak wspaniałym koncercie tak wspaniałego muzyka. Czuję, że teraz jest odpowiedni czas, żeby znowu sięgnąć po przykurzonych Beatlesów i znowu się w nich zakochać!
… i trochę więcej poudzielać na forum…
THERE NEVER COULD BE A BETTER MOMENT
THAN THIS ONE, THIS ONE.