Moje typy to Souvenir, Calico Skies i Young Boy i na te zagłosowałam, poniżej zamieszczam recenzję płyty
Zacznę od mojego ulubionego numeru czyli Souvenirs. Najistotniejszy dla mnie w tym wypadku element to spektakularna aranżacja . Aranż, mimo użycia wielu instrumentów, nie jest ani przytłaczający, ani minimalistyczny. W sam raz. Odbiorca jest bombardowany tyloma elementami, że nie nadążą ze strawieniem i upojeniem się nimi wszystkimi naraz, dlatego też słucha raz jeszcze i jeszcze, co jest niewątpliwym atutem. Uwielbiam piosenki, które jak ta – mają to coś, ale nie można ich nigdy do końca rozszyfrować, można tylko słuchać kolejny raz , słuchać każdego instrumentu z osobna, słuchać o innej porze dnia, żeby odbiór był inny. Osobiście polecam ten numer na sesję uspokajającą w jakiś zimowy wieczór, po kilku odtworzeniach można zapaść w błogostan. Ogromny plus za walory wokalne, Paul śpiewa tu z manierą Chrisa Normana, którą wręcz wielbię. No i te piękne wstawki gitarowe, które zjawiają się zawsze w odpowiednim momencie! Niepospolicie dobry numer!
Young Boy od razu wpada w ucho. Jeśli taki jest jeden z głównych warunków dobrego kawałka, to Young Boy nim po prostu jest. Przemyślane opracowanie instrumentalne, przy czym szczególnie uwagę kieruję na sekcję rytmiczną – wprawne przejścia świetnie spełniają swoją rolę dodając piosence jeszcze większej dynamiki. Do tego finezyjne solo na jednym z moich ulubionych efektów gitarowych. Do czego można się przyczepić? Chyba tylko do jednego: czemu tak krótko???
Sleepy Willow – tu Paul udowadnia, że jest całkiem dobry w kołysankach. Nie znaczy to oczywiście, że zasypiam przy Sleepy Willow z nudów. Zgrabnie, z typowo MacCarteyowskim opracowaniem na klawisze.
Flaming Pie – dla mnie bez fajerwerków, wprawdzie są wyraźne wpływy Beatlesowskie, jak choćby wariacje na klawisze, niewielkie partie wokalne w postaci chórków i harmonii, ale nawet to nie sprawia, że wpadam w zachwyt.
Beautiful Night – przyjemna melodia w refrenie zostaje znienacka rozbita elementem który przynajmniej w moim odczuciu nie do końca pasuje do całości, spodziewałam się innej kontynuacji numeru, który tak interesująco się zaczyna. Szkoda, że główny motyw nie został rozwinięty. Brzmi to jak wielka niewykorzystana szansa.
Calico Skies – najlepszy dowód na to, że mniej nie znaczy źle. Pomysłowo i wprawnie zagrany akustyk ujawnia geniusz kompozytorski Paula, który nawet z jednym instrumentem w tle jest w stanie stworzyć wyjątkowe dzieło.
Great Day – wyraźne nawiązanie do tytułu Beatlesowskiego przeboju w warstwie tekstowej to taki „intertekstualizm muzyczny” nie tylko dla pasjonatów Bitli, pewnie wielu domyśli się, że fraza „it won’t be long” pochodzi z tytułu ich utworu i podobnie jak tam jest kilkakrotnie powtarzana w refrenie. Nie mam wielkiego sentymentu do Great Day i nie mogę też powiedzieć, że mnie szczególnie zachwyca.
Really Love powtarzający się ten sam motyw na basie może stać się w pewnym momencie nudny, można też odnieść wrażenie, że w czasie tych 5 minut nic się wielkiego nie wydarzyło, i umrzeć z nudów ale ileż tam się dzieje… Ten lekko ochrypły wokal może przyprawić o dreszcze, wywołać lekki trans albo niekoniecznie przyzwoite skojarzenia. Numer lubię nie z powodu wielkich walorów instrumentalnych, ale za emocje, jakie się za nim kryją.
Heaven on a Sunday też nieszczególnie przypadł mi do gustu. Słuchając Heaven on a Sunday nie mogę uciec od porównań ze współczesnym popem i numerami pisanymi bez pomysłu.
If You Wanna – może nie jest wybitnym arcydziełem, ale na pewno jest o wiele ambitniejsza niż wiele współczesnych nagrań. Nie przepadam za tym numerem, ale o gustach się nie dyskutuje.
Somedays – ogromny plus za opracowanie smyczkowe, dodaje to patosu, który nie jest ani sztuczny ani wymuszony. Urzekająca melodia, czysta przyjemnośc odbioru.
The Song We Were Singing – nie znalazłam nic co by szczególnie przykuło moją uwagę. Jeśli nic takiego nie znajduję, przerzucam nagranie i słucham kolejnego, i tak jest w tym przypadku.
The World Tonight – podobne odczucia jak w przypadku piosenki powyższej.
Used To Be Bad – ani szczególnie dobra, ani szczególnie gniotowata. Może czai się w tym geniusz, ale dla mnie jest chyba nieuchwytny.
Generalnie płyta należy do udanych, nie wszystkie utwory absolutnie trafiają w mój gust, ale rzecz jest godna polecenia każdemu, bo każdy może znaleźć coś dla siebie.
Miało być krótko, a wyszło jak zwykle