www.beatles.kielce.com.pl
https://beatles.kielce.com.pl/phpbb2/

Band of the run - na prześwietlenu
https://beatles.kielce.com.pl/phpbb2/viewtopic.php?f=25&t=2157
Strona 1 z 2

Autor:  KoffanyYakubek [ Czw Sie 09, 2007 8:13 pm ]
Temat postu:  Band of the run - na prześwietlenu

Napiszcie o tej płycie. Ja napiszę po powrocie

Autor:  admin_joryk [ Pią Kwi 19, 2013 6:43 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Znana historia. Paul pacnął palcem w mapę i oznajmił, że nową płytę zespół będzie nagrywał w Lagos (Nigegia). Dlaczego nie w Londynie? No ....eeeee ...żeby nie było nudno. Na radosną wieść o wyprawie do Afryki dwóch muzyków Wings postanowiło pożegnać się z zespołem.

Pierwszy odpadł Henry McCullough. Muzyk bluesowy, pełen polotu, przyzwyczajony do improwizacji wciąż wymyślał nowe riffy, solówki i zagrywki. Jeden utwór za każdym razem grał w inny sposób. Nie znosił nudy. Tymczasem Macca był jak tramwaj, który jeździ według rozkładu. "OK, wymyśliłeś solówkę, jest dobra, ale graj ją za każdym razem tak samo." McCullough nie potrafił grać, jak automat. Trzasnął drzwiami.

Drugi muzyk, który zrezygnował Denny Seiwell: Dwa lata harówki 24 godziny na dobę. Graliśmy koncerty, a w międzyczasie pracowaliśmy nad płytami. Cały czas do dyspozycji Paula. Wszystko za mglistą obietnicę większych pieniędzy (podział zysków z płyty) i około 70 funtów tygodniowo. Wtedy były to pieniądze na granicy przyzwoitości, ale muzyk sesyjny w Nowym Jorku mógł zarobić cokolwiek więcej ...i to pracując tylko od dziewiątej do siedemnastej. Resztę czasu można było poświęcić rodzinie. Te większe pieniądze nigdy nie przychodziły. Któregoś dnia, kiedy zaczęto przyciskać Paula o konkrety, Linda zaczęła mruczeć pod nosem, że to zespół powinien płacić Paulowi za samą możliwość pracy z nim. Kiedy okazało się, że mamy jechać do Afryki bez gitarzysty i bez klawiszowca (bo Linda się nie liczyła) i czeka nas znowu żmudne dogrywanie ścieżek, dałem za wygraną - wiedziałem, że tego nie wytrzymam.

Pozostali muzycy, czyli Paul i Denny Laine oraz Linda zastali w Lagos studio, które wyglądało jak buda z blachy i mikrofony z drugiej ręki, bez żadnych ekranów akustycznych. Trzeba było zrobić sobie ekrany, aby móc nagrywać osobno instrumenty. Sam Macca wziął piłę i razem z innymi robił te ekrany.

"Urocze, egzotyczne miejsce" przewidziane na sesję okazało się niebezpiecznym, bandyckim miastem w środku pory deszczowej. Wilgoć, duchota i upał. Któregoś dnia Paul zemdlał w studio i nie mógł oddychać. Przerażeni muzycy zapakowali go do samochodu i zawieźli do szpitala. Byli przekonani, że to zawał. Okazało się jednak, że to tylko skurcz oskrzeli. Paul musiał na jakiś czas odstawić trawkę, co sprawiło, że wrócił do zdrowia. Innego razu na mieście Paula i Lindę napadli tubylcy z nożami. Zabrali im wszystko. Potem atakowano ich nawet w studio - miejscowi muzycy wtargnęli na sesję i oskarżyli McCartneya o kradzież afrykańskiej muzyki. Musiał im pokazać nagrania, żeby się przekonali, że muzyka nie ma nic wspólnego z Afryką.

Po trzech tygodniach wracają do Londynu. Materiał trafia do George'a Martina (AIR Studios) i po siedmiu tygodniach od rozpoczęcia nagrań płyta została wreszcie ukończona. Efekt? Platyna w Anglii. Potrójna platyna w Stanach. Sprzedaż 6 milionów egzemplarzy. Najlepiej sprzedająca się płyta 1974 roku.

Autor:  Yer Blue [ Sob Kwi 20, 2013 11:55 am ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Dla mnie to płyta na poziomie najsłabszych albumów Beatlesów, pokroju Please Please Me czy Beatles For Sale czyli bardzo dobra w sumie ale o czymś wybitnym mowy nie ma. Porównywanie do najlepszych dokonań Fabsów to jest dla mnie jakiś żart. Nawet jakby wziać Let It Be to praktycznie kazdy utwór bije na głowę kompozycje z Band On The Run.
Jej wielki plus to brak słabych, nawet średnich utworów, wszystkie lubię. Chociaz 3 z nich rozwlekają się niepotrzebnie (Mamunia, Picasso i Let Me Roll It) i trudno je wysłuchać do końca. W sumie Makka wg mnie nagrał jeszcze tylko 2 tak równe płyty: Back To The Egg oraz Chaos And Creation.
Płyta równa ale 3 utwory dosć mocno się tutaj wybijają - tytułowy, Jet oraz 1985. Pierwsza połowa utworu Band On The Run to jest arcydzieło, niestety całość psuje druga jego częsć, którego refren zawsze wydawał mi się średni. Jakoś nie zapada w pamięć. W ogole płyta nie powala refrenami (Mrs Vandebilt, Picasso's Last Words, Mamunia). Bardzo mi również brakuje tutaj typowo sentymentalnej ballady, mam wrażednie, że Band On The Run to jedyna płyta Paula bez takiego firmowego smaczku Beatlesa. Nawet na McII było śliczne "Waterfalls".

Band On The Run to dla mnie płyta nr 5 w dorobku Paula (po RAM, Chaosie, Wild Life i Egg). Bardzo dobra i udana ale nic więcej. 8/10

Autor:  winter rose [ Nie Kwi 21, 2013 5:20 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Ja zaznaczyłem Band On The Run, Let Me Roll It oraz 1985.
Nie będę oceniał, bo już rok temu tu robiłem, ale się wypowiem.
Dla mnie ten album jest spójny, a to lubię.
Jest trochę przereklamowany przez te nagrody, ale jest w porządku.
Owszem, jest jednym z lepszych, ale bez przesady.
Tak na marginesie, to podoba mi się ten pomysł z ocenianiem każdej płyty, ale nie wiem czy się wyrobimy.
A będą takie albumy jak Wings Over America(czyli koncertowe), albo Firemany?
Ja bym przyjął koncertowe, ale myślę, że klasyczne i Firemany można zostawić w spokoju :wink: .

pozdrawiam
winter rose :)

Autor:  gumby1 [ Pią Cze 14, 2013 7:59 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

****
Będzie to dosyć nietypowa recenzja – bardziej felieton, którego pretekstem do rozważań będzie płyta uważana powszechnie za najlepszą w dorobku Paula McCartneya – Band On The Run. Stanowić będzie najlepszy punkt odniesienia w stosunku do całej dyskografii McCartneya, która jawi się jako – brutalnie rzecz ujmując – rozczarowująca w stosunku do wybitnych osiągnięć macierzystego zespołu, którego basista był przecież główną siłą napędową – szczególnie w ostatnich latach istnienia. Można było się spodziewać, że Lennon wygra konkurencję, ale poziom produkcji Harrisona przewyższający solowe dokonania McCartneya był sporym zaskoczeniem.

Zastanawiać się można „co się stało?”. Dlaczego ten dążący do bogatych aranżacji muzyk o niesłychanym zmyśle melodycznym, w pierwszych samodzielnych krokach zdecydował się na o wiele bardziej ascetyczne brzmienia, jednocześnie jakby zawężając swoje horyzonty muzyczne, a tym samym obniżając kompozytorskie loty? Co prawda szybko się odbił, ale nowe utwory zawsze wydawały się zrobione na pół gwizdka.

Wszystko wskazuje na brak zaufanego partnera, który dokonałby solidnego odsiewu mniej udanych kompozycji. W latach 60. miał on przynajmniej dwie takie osoby – John Lennon i George Martin. To przed tymi osobami musiał się postarać i demonstrować tylko najlepsze pomysły. Po rozpadzie zespołu, korzystając z wolności artystycznej mógł zapełniać albumy czym tylko zapragnie bez tłumaczenia się komukolwiek. I to niestety słychać.

Co gorsza, chyba przez wzgląd na narcystyczne poczucie nieomylności w kwestiach muzycznych, zdecydował się również produkować swoje kolejne krążki, co niechlubnie zaowocowało niemal amatorskim brzmieniem, które mierzi po dziś dzień – co jeszcze bardziej uwydatnia nie zawsze dopracowane utwory. Raczej nieprzypadkowo albumy, które produkował Martin, brzmią wyraźnie lepiej, a i wypełnione są ciekawszymi piosenkami (przewrażliwiony na punkcie krytyki własnej osoby, McCartney pokornie zniósł bolesne dla niego sugestie dawnego współodpowiedzialnego za niepowtarzalne brzmienie The Beatles).

Najczęściej zbawiennie również okazywały się okazyjne współprace kompozytorskie z Elvisem Costello (Flowers In The Dirt) czy Youthem, basistą Killing Joke (Electric Arguments pod szyldem The Fireman). Także gdy materiał trafiał w ręce sprawdzonych producentów, było nieco lepiej (ostatnie albumy).

Przykre, że większość albumów jednak konstruowano na podstawie jednego killerskiego songu (może dwóch) oraz zapchajdziur, w najlepszym przypadku całkiem znośnych – rzadko to jednak były piosenki naprawdę dobre. Na tym tle wyróżniają się właściwie tylko trzy płyty: Band On The Run, Tug Of War oraz Flaming Pie, które i tak bledną w blasku bezbłędnych produktów The Beatles. Choć pozostaje niesamowicie kreatywny po dziś dzień, to jednak jego piosenki już przy starcie solowej kariery przypominały zgrabne, ładne, przyjemne, ale jednak wydmuszki. Dosyć miałkie i mdłe, nieistotne kompozycje, ani nie wzruszały, ani nie porywały tak jak te pisane za lat młodzieńczych. Zastanawia jednak fakt, że przecież metodę rejestracji w czasach Wings i późniejszych zastosował bliźniaczą jak w okresie wielkiego kwartetu (autor komponował wszystkie partie instrumentalne, często wykonując je własnoręcznie), a jednak strukturom brakuje beatlesowskiego polotu – tak charakterystycznego nie tylko dla mccartneyowskich nagraniach sensu stricto, lecz i aranżacyjnych udziwnień w kompozycjach Lennona, za które – co znamienne – odpowiedzialny często był Paul. Pomysłom z chudych solowych lat basisty brakuje należytego zakończenia, przez co często kończy się na powtórzeniu jednego (rzadko bardziej odkrywczego) patentu.

Nie przeczę, iż jest on mimo wszystko jednym z największych geniuszy współczesnej muzyki popularnej, lecz on sam nie jest zbyt dobrym selekcjonerem swego talentu. Niezmiennie jednak pozostaje świetnym wykonawcą swojej twórczości (co nie jest łatwe pamiętając o jego multiinstrumentalności). Niedowiarków najlepiej odesłać do koncertu – jakiegokolwiek – najlepiej z ostatnich lat, gdzie towarzyszy mu najlepszy skład z jakim kiedykolwiek miał przyjemność pracować (bo, że kocha to robi, nie trzeba nikogo przekonywać). Jednak i albumom nie brakuje świetnych momentów instrumentalnych – przede wszystkim basowych (Silly Love Songs, Goodnight Tonight). Szkoda tylko, że na koncertach jak już dokonuje wyboru z repertuaru postbeatlesowskiego, nierzadko nie są to te faktycznie najlepsze pozycje.

Przejdźmy wreszcie do samej płyty – z nie najgorszym brzmieniem (choć samodzielnie wyprodukowanym) i materiałem (oczywiście własnego autorstwa). Również niektóre pomysły aranżacyjne można nazwać frapującymi. Tytułowy, wielowątkowy (przez co przypominający słynny motyw bondowski Live And Let Die) opener swoim poziomem artystycznym całkiem słusznie zasłużył sobie na stałe miejsce w koncertowym repertuarze już od samych początków wojaży osamotnionego Beatlesa.
Kolejny porywający fragment – Jet – niestety już jakiś czas temu zniknął z setlisty Big Maca.
Bluebird – najlepszy na krążku przykład dopracowanej formy - jest całkiem ładną, dosyć banalną balladą w nieco kawiarnianym klimacie z przyjemnie plumkającymi licznymi przeszkadzajkami.
W następnym numerze już co innego cieszy ucho – i jest to znakomicie chodzący bas (choć brzmi on nieco zabawnie, kartonowo). Pech jednak chciał, że na wysokości Mrs Vandebilt po raz kolejny zakosztował głupiutkich tematów a la Ob-La-Di Ob-La-Da czy inne All Together Now i na złość chyba nigdy nie wyrzuci jej z repertuaru koncertów (a trzeba pamiętać, że w takiej konfiguracji chwytliwa partia basowa ginie w natłoku dźwięków) - jedno dobre, że rzeczywiście można się przy takich „dziecinadach” dobrze bawić. Jedynie co może bronić tę nieszczęsną pieśń, to jej pierwszorzędne wykonanie oraz zmiana klimatu w krótkim późno-beatlesowskim mostku (niestety prędko - i irytująco - powraca głupkowaty motyw główny). Saksofonowe fragmenty są również przyjemnym urozmaiceniem faktury dźwiękowej.
Let Me Roll It (bluesowy pastisz wymierzony choć odrobinę w Lennona) z hammondowym wstępem ma fajny, prosty riff główny, ale odrobinę męczy dosyć ociężałym klimatem.
Za to Mamunia (z ładnie brzęczącą gitarą akustyczną jak z White Albumu) przy bliższym poznaniu tylko zyskuje. Brak „prawdziwego” perkusisty autor rozwiązuje w tym przypadku przez wykorzystanie perkusjonaliów spoza klasycznego zestawu. Do tego słyszymy ciekawie nakładane wokale, a na deser powracają „kosmiczne” zawijasy klawiszowe niczym z Jet.
No Words ma bardzo harrisonowy płaczliwy wstępny riff gitarowy wsparty smyczkowymi wtrętami, lecz generalnie jest to pozycja najmniej wyróżniająca się z całego zestawu.
Następnie edycja rozszerzona ma w tym miejscu kawałek pędzącego, „zabawowego” rock’n’rolla w postaci Helen Wheels, który przyjemnie urozmaica zestaw – tym bardziej, że w tym miejscu właściwie kończą się jednoznacznie udane propozycje w zestawie.
Nieco mdły, niepotrzebnie rozwlekły (przez nadmierne eksploatowanie motywu w coraz to różnych stylistykach) trochę dylanowsko-youngowski Picasso’s Last Words (Drink To Me) brzmi jak napisany na kolanie (i taka właśnie jest jego geneza) utwór zamykający całość.
Jednak po chwili z ciszy wyłania się pędzący Nineteen Hundred And Eighty-Five oparty na wybijającej się partii pianina. Choć nie do końca udana, przewrotnie intryguje swoją jakby roboczą budową. Czegoś w tej kompozycji brakuje – jakiegoś haczyka, czegoś baczniej przykuwającego uwagę - wydaje się, że opiera się tylko na (niemal) nieustającym pędzie, a to - jak na kompozytora tej klasy co McCartney - trochę za mało. To również jeden z koncertowych faworytów sir Paula – domyślam się, że fajnie się to gra, ale niekoniecznie dobrze słucha. A już w ogóle ciężko zrozumieć nieuzasadnione „powroty” motywów z poprzednich utworów w dwóch ostatnich fragmentach płyty.

Jest to zdecydowanie bardzo dobry album, ale parę słabszych momentów dyskwalifikuje z grona longplayów wybitnych – niestety.

(od admina - pozwoliłem sobie wpuścić trochę powietrza do tego tekstu dzieląc go na akapity)

Autor:  admin_joryk [ Pią Cze 14, 2013 11:14 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Ciekawe spostrzeżenia. Był czas, kiedy o muzyce Paula myślałem w podobny sposób. Ale już tak nie myślę.

Płyty wyglądają dla mnie tak, jak dla Ciebie - trzy, cztery killery plus wypełniacze średniaki. Okazuje się jednak, że tam praktycznie nie ma żadnych średniaków. Są same killery. Dla mnie killerem jest Mrs Vandebilt, którego Ty nie lubisz i nie cenisz. Jet jest fajny, ale nie zachwycam się nim. To samo z innymi utworami. Zawsze się znajdzie ktoś, kto bardzo lubi utwór, którego my dwaj nie dostrzeżemy. W sumie na płycie nie będzie białych plam. Zobacz wyniki głosowania http://beatles.kielce.com.pl/?action=koncert Nawet przy tak małej ilości głosów niewiele jest utworów niewybranych. Te, na które glosowano są ulubione. Są dla kogoś tymi hitami, o których piszesz. Sporo tego.
Paul tworzy muzykę dość trudną w odbiorze. Jest to raczej muzyka dla koneserów, a nie dla gospodyń domowych (jak za czasów Beatlesów). Do niektórych utworów trzeba po prostu dorosnąć. Na przykład dla mnie dzisiejszym odkryciem po latach był Mistress And Maid, czy Loup, których dawniej nie ceniłem.

Solowy Lennon i Harrison lepszy od McCartneya? Ryzykowna teza. Ale w końcu rozmawiamy o gustach. Jednemu się spodoba to, a innemu tamto. Ja zdecydowanie głosuję za Paulem.

Realizacja dźwięku. Jasne, że płyty realizowane przez Martina brzmią o niebo lepiej niż sklecone przez samego Paula. Tragiczny jest też efekt, kiedy Paul sam gra na perkusji. Mimo wszystko płyty jednak bronią się jakością kompozycji.

Współpraca kompozytorska. Moim zdaniem jest przeceniana. Beatlesi zawsze uważali się za największych łobuzów w mieście. "Bezwstydnie ściągaliśmy pomysły skąd tylko się dało". Pewnie Paul umiał coś wyciągnąć od muzyków obecnych w studio, ale była tych muzyków ponad setka, a w mojej TOP 50 są tylko te kompozycje pod którymi podpisał się sam Paul (z wyjątkiem może Mistress And Maid).

Autor:  Yer Blue [ Sob Cze 15, 2013 12:33 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

admin_joryk napisał(a):

Paul tworzy muzykę dość trudną w odbiorze. Jest to raczej muzyka dla koneserów, a nie dla gospodyń domowych (jak za czasów Beatlesów). Do niektórych utworów trzeba po prostu dorosnąć.


To jest dopiero ryzykowna teza ;)
Paul na swoich płytach tworzy muzykę dość łatwą w odbiorze. Jakieś pojedyńcze przykłady ambitniejszeych form (np. Loup) nie bardzo zmieniają obraz całości. Oczywiście rozumiem, że dla kogoś takie Wild Life czy 1985 moga być "trudne", ale pewnie wszystko zależy od tego jak postrzegamy granicę między muzyka prostą a trudniejszą. Ja kwalifikuje muzyke Paula zdecydowanie do tej pierwszej grupy. I słucham zawsze by się odprężyć i zabawić, a nie by skoczyć w jakąś głębszą podróż w świat dźwięku, którą trzeba długo i z uwagą delektować. Od tego sa inne zespoły.

Z drugiej strony Paul troche ukrywa swoje bardziej ambitne oblicze. "Secret Friend" wyszło tylko na stronie B singla a takie "222" zasiliło jedynie bonusy. A projekt Fireman nie podpisuje własnym nazwiskiem, przez co większość słuchaczy tego nie kojarzy.

Autor:  gumby1 [ Pon Cze 17, 2013 1:28 am ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Z jednej strony myślę sobie "co z tego, że inni lubią te piosenki - przecież to moja ocena", a z drugiej strony do swoich racji chciałbym przekonać faktem, że jakby puścić losowo wybranej osobie najlepszy album Lennona (Plastic Ono Band ewentualnie Imagine), takiż Harrisona (All Things Must Pass) i Band On The Run, nie miałbym wątpliwości, że dwa pierwsze albumy zrobiłyby o wiele większe wrażenie - zarówno "na wejście", jak i po dłuższym obcowaniu.
Dlaczego też piosenki Paula z czasów kwartetu chwytają serce od pierwszego przesłuchania przez każde następne aż do ostatniego, a solowe najczęściej nie? I nie jest to na pewno kwestia nastawienia, bo co jak co, ale do jego piosenek podchodzę ulgowo (może aż za bardzo próbuję wyciągnąć z nich dobre rzeczy, które tylko sobie "dopowiadam"?). Wydaje się, że sam autor to dostrzega poszerzając procent utworów macierzystego zespołu wykonywanych na koncertach z ostatnich lat. Wiadomo, że publiczność przychodząca na jego koncerty właśnie ich domaga się najbardziej, ale czy rzeczywiście uległby tej prośbie, gdyby nie rozumiał, że to właśnie one są najlepszymi dziełami w karierze?

Zgadzam się z Yer Blue. Właśnie Paul nie robi muzyki trudnej - wręcz nazwałbym ją przesadnie wygładzoną, właśnie dla gospodyń domowych (ale z dobrym gustem:P), która męczą na dłuższą metę po prostu - choć też przecież włączam je dla niezobowiązującej rozrywki, a nie Wielkiej Muzycznej Przygody w Inny (nowy? lepszy?) Wymiar. Po prostu trzeba odróżnić muzykę dobrą i złą - to, że zarejestrujemy słaby materiał w trudnej formie, to jeszcze nie znaczy, że będzie ona dobra - wręcz może okazać się jeszcze gorsza. Nie wiem czy koneser mógłby się nią baczniej zainteresować jego solową twórczością (a już w ogóle jakby to nie był TEN WIELKI BEATLES). Przecież już w czasach Beatlesów był konflikt między Johnem i George'em (którzy byli zwolennikami bardziej "awangardowej" drogi rozwoju") a Paulem, który preferował miłe dla ucha przyjemnie, niezobowiązujące piosenki oparte na jakieś zgrabnej historyjce (teksty pozostałych były bardziej autobiograficzne). Nawet jak próbował eksperymentów w obrębie grupy czy też na własną rękę, to jego próby okazywały się najczęściej nijakie (a przecież nie o to chodzi w eksperymencie!) i mocno zachowawcze w stosunku do (byłych) kolegów z zespołu. Po prostu generalnie w nagraniach Lena i Harriego czuję pasję, której brakuje dosyć wyrachowanej, nieco nieszczerej muzyce Mcci (na zasadzie: jestem zdolnym muzykiem, gram na wielu instrumentach, to wyjdę od takiej sekwencji, dodam trochę tego - trochę tu, trochę tam, tu przyda się mostek dla urozmaicenia, żeby nudno nie było...). Nie bronię mu pracować tak jak mu się podoba, ale nie wydaje mi się, żeby pisał z potrzeby serca, tylko dlatego, że uwielbia grać, być czynnym muzykiem (a Harrison i Lennon w pewnym momencie przerwali kariery, kiedy doszli do wniosku, że nie mają nic do powiedzenia), przez co jego niewątpliwy, wielki talent rozmienia się na drobne. Pracoholizm rzadko się sprawdza w muzyce - choć gdyby nie ta cecha McCartneya (szczególnie w porównaniu z Lennonem), nie moglibyśmy się cieszyć tyloma albumami Beatlesów. Niestety sztuka jest pracą bez stałych godzin i nie można zaplanować napisania utworów - oczywiście jeśli liczymy na porażający poziom tychże produkcji - najlepsze pomysły najczęściej przychodzą niespodziewanie. Produkcje The Beatles są na skalę światową absolutnie bezkonkurencyjni, ale dyskografia Paula ma w tej perspektywie przeciwników w postaci mnóstwa o wiele lepszych zespołów/wykonawców. Właśnie z wiekiem dostrzegam mankamenty muzyki - muzyki w ogóle, nie tylko Paula. Ale dokonania zjednoczonych Beatlesów z wiekiem wyłącznie zyskują... (co jest potwierdzeniem ich ponadczasowości - piosenki solowe Paula nie zawsze znoszą próbę czasu).

A największym grzechem Mrs Vandebilt jest jej zbytnie przedłużenie w czasie (z niepotrzebnymi "powrotami") - pamiętacie jak kapitalny efekt dawały króciutki utwory The Beatles? Wybrzmiały, zanim na dobre się rozkręciły, dzięki czemu można było je zapętlać niemal w nieskończoność. Nie powiedziałbym, że tragicznie gra na perkusji - ok, nie jest wirtuozem, jego umiejętności nie pozwalają mu poszaleć, prawdziwy pałker wymyśliłby pewnie bardziej finezyjne partie, ale nie jest najgorzej - często akurat takie "podstawowe" partie są najbardziej adekwatne. Z partiami na Band On The Run generalnie jest wszystko ok (poza tym, że z reguły brzmią jak kartony) - a z tego co wiem, odpowiadał za wszystkie. (dzięki za 222, bo wcześniej nie słyszałem)

Specjalnie wybrałem taki, dosyć ostry ton wypowiedzi, bo mam wrażenie, że jako społeczność beatlesowska (której niejako zadaniem jest ich promocja) często nie mamy odwagi czasem powiedzieć głośno, że coś im się nie udało. Moje słowa były szczere i adekwatne - przecież tam gdzie pochwały się należą, tam chwalę i wcale przesadnie się nie wyżywam tylko po to, by zachować równowagę w przyrodzie ;)

Autor:  flower1973 [ Wto Cze 18, 2013 3:18 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

A to nie jest tak, że on się po prostu zestarzał? Zauważcie, że bardzo wiele największych dokonań w historii (muzyki też), to ludzie przed 30-tką. On miał tyle zaraz po rozpadzie The Beatles. Te wszystkie Led Zeppeliny, Deep Purple, albo nawet Chopin, Bach... Sprawdźcie po ile lat mieli ci ostatni komponując największe dzieła. Z tego co widzę, to tylko nieliczne (stosunkowo) przykłady się wyłamują z tej reguły.

Autor:  Yer Blue [ Wto Cze 18, 2013 5:15 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Paul się własnie wyłamuje od tej reguły. Płyta "Chaos And Creation..." temu dowodzi. To absolutnie najbardziej dojrzały, przemyślany i ambitny album w całej karierze Beatlesa Eda. Przez prawie całe życie układał banalne rymy a tu proszę: wydoroślał i spoważniał.

Autor:  gumby1 [ Wto Cze 25, 2013 4:23 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

W tym miejscu poleciłbym inny jego album z ostatnich lat, jak dla mnie mocno niedoceniony - Memory Almost Full. Nareszcie nagrał album niesnujący się, całkiem żywy, ze zróżnicowanym materiałem, którego świetnie się słucha. Szczególnie "House Of Wax" jest jedną z ostatnich naprawdę wielkich kompozycji Paula. To właśnie ją wziąłem na koncert na wszelki wypadek do podpisu. Oczywiście autografu nie zgarnąłem.

Autor:  Yer Blue [ Wto Cze 25, 2013 5:01 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

gumby1 napisał(a):
Nareszcie nagrał album niesnujący się, całkiem żywy, ze zróżnicowanym materiałem, którego świetnie się słucha.


Nareszcie? Opisałeś właściwie typowe dane solowych płyt Paula, bo Memory jakoś znacznie nie odbiega od standardów Makki.
Za to Chaos jest niesamowicie spojny oraz jednorodny i jednocześnie jak na Paula bardzo melancholijny - absolutny ewenement.

Autor:  Helter-Skelter [ Pią Lip 05, 2013 5:29 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Kolega gumby1 zdaje się bronić tezy "Zabijcie króla,bo jest bardziej zdolny od pozostałych książąt" :wink:
Nie chcę nawet zbytnio rozwijać swojej wypowiedzi, ale nawiązywaniem do pojedynczych killerów czy odcinaniu kuponów na koncertach, przeczy sam sobie nazywając go jednak geniuszem "życia po życiu". Przecież nawet wywołując trzy płyty eks-beatlesów do porównania, wskazuje w przypadku Johna I Georga na ich właściwie debiuty( w których pierwszy przechodzi duchową,życiową przemianę, a drugi "uwalnia Dżina z butelki" - absolutnie udanie w obu wypadkach) i ...5 płytę Paula. Akurat debiut tego ostatniego wypadł przy nich blado, więc może przyrównajmy jak rozwinęli się na swoich piątych płytach pozostali?
Oczywiście nie zgadzam się również w kwestii prostoty komponowania,bo najtrudniej jest właśnie stworzyć coś interesującego na bazie prostego motywu.Pozostali Beatlesi, tez to doskonale wiedzieli. Zresztą jakimś dziwnym trafem na wszelkiego rodzaju the best of... na próżno będzie z biegiem lat szukać tych "trudniejszych" ich piosenek. Zawsze będą to Imagine, Woman, Happy Xmas czy 9 Dream w przypadku Lennona, oraz My Sweet Lord, Got My Mind Set on You czy All Those Years Ago w wypadku Harrisona. Mało tego mam koleżankę ,która twierdzi że najfajniejszy rozdział solowy ma ...Ringo. Trudno czasem sie z tym nie zgodzić, kiedy jego proste,często banalne kompozycje okraszone są fantastycznymi aranżacjami.
Na koniec mała anegdota "życiowa" może pasująca do tej dyskusji:
Z racji mojej niemożności uczestnictwa w Wielkim Koncercie Mistrza(kontrakt weselny- za mało czasu na znalezienie zastępstwa) postanowiłem rozgoryczony puszczać w przerwach między blokami jego muzykę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy moja koleżanka z zespołu, młoda dziewczyna(kompletnie zielona w rozszerzonym temacie The Beatles) co jakiś czas pytała mnie:...no co Ty gadasz? To tez jest piosenka McCartney`a? Ja to znam ,to takie fajne jest :D . Ot,kolejna ...gospodyni domowa

Autor:  gumby1 [ Wto Lip 09, 2013 10:18 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Celowo zestawiłem ze sobą 3 albumy postbeatlesowskie powszechnie uważane za najlepsze - przypadkowo są to w przypadku Lennona i Harrisona "prawie-debiuty". I tak, uważam McCartneya za geniusza, co nie znaczy, że jest nieomylny (i swoje największe triumfy święcił w macierzystym zespole) ;) A sprawa "najtrudniejszego" w komponowaniu jest zbyt skomplikowana i nie można rozpatrywać go w uproszczonych kategoriach "prostoty" i "złożoności" - wielce rozbudowany DOBRY utwór zapewne skomponować jest równie trudno co prosty DOBRY - i wcale nie twierdzę, że im bardziej skomplikowana jest piosenka, tym lepiej - a składanki The Best Of na pewno nie są tego wymiernikiem (jedynie popularności, przebojowości danych utworów) ;) A Helterowi Skelterowi, sobie i nie tylko, życzę kolejnego koncertu Big Maca w Polsce.

Autor:  gumby1 [ Czw Lip 11, 2013 7:15 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Nawet Ringo - czyli ten, który zawsze o wszystkich dobrze mówi - zdaje się potwierdzać moje słowa :D

"MM: A co powiesz o albumie Paula?
Ringo: Jeżeli chodzi o jego albumy to czuję smutek, ponieważ wciąż wierzę że jest świetnym artystą, niesamowicie kreatywnym, niewiarygodnie mądrym, a mimo to jego albumy rozczarowują mnie. Nie wydaje mi się, by na jego ostatniej płycie „Ram” był chociaż jeden dobry utwór...Mam wrażenie, że zmarnował czas, tak mi się wydaje...zdaje się zmierzać w jakimś dziwnym kierunku." A o płytach pozostałych wypowiadał się bardzo entuzjastycznie ;)

Autor:  Helter-Skelter [ Czw Lip 11, 2013 7:55 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

gumby1 napisał(a):
Nawet Ringo - czyli ten, który zawsze o wszystkich dobrze mówi - zdaje się potwierdzać moje słowa :D

"MM: A co powiesz o albumie Paula?
Ringo: Jeżeli chodzi o jego albumy to czuję smutek, ponieważ wciąż wierzę że jest świetnym artystą, niesamowicie kreatywnym, niewiarygodnie mądrym, a mimo to jego albumy rozczarowują mnie. Nie wydaje mi się, by na jego ostatniej płycie „Ram” był chociaż jeden dobry utwór...Mam wrażenie, że zmarnował czas, tak mi się wydaje...zdaje się zmierzać w jakimś dziwnym kierunku." A o płytach pozostałych wypowiadał się bardzo entuzjastycznie ;)


Oczywiście wypowiedz pochodzi z czasów ,kiedy cała trójka wręcz uwielbiała swojego kolegę z zespołu? :wink:

Autor:  gumby1 [ Pon Lip 15, 2013 9:59 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Nie mówiłem, że nie posłużę się drobną manipulacją :> Ale tak czy siak, Ringo był chyba zawsze najbardziej obiektywny z nich wszystkich ;] Wydaje mi się, że nie tyle był "przeciwko Paulowi", co po prostu "popierał Johna i George'a" ;)

Autor:  Sgtpepper [ Wto Wrz 09, 2014 4:03 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Ciezko wybrac 3 najlepsze utwory, gdyz jest to moja ulubiona plyta Paula i pare kompozycji stawiam na rowni, no ale:
1. Band on the run
2. Mrs Vandebilt
3. 1985

Autor:  Nowhere_girl1990 [ Sob Paź 11, 2014 11:04 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

1. Band on the run
2. Let me roll it
3. 1985

Autor:  svarog [ Nie Paź 12, 2014 7:37 pm ]
Temat postu:  Re: Band of the run - na prześwietlenu

Moje ulubione utwory z prawie najlepszej płyty Paula:

1. Let Me Roll It
2. Mrs Vandebilt
3. Jet

Gdybym wziął pod uwagę wydanie amerykańskie na trzecim miejscu byłoby Helen Wheels.

Jeśli chodzi o utwór tytułowy, to jest to według mnie idealny otwieracz - i lubię go tylko jako takiego. Zupełnie nie rozumiem jego obecności na rozmaitych składankach typu The Best Of - ten utwór ma sens tylko na początku tego konkretnego albumu! Tak jak 1985 ma sens na jego końcu :D

Strona 1 z 2 Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
http://www.phpbb.com/