No proszę, wątek z ELO, zespół, który kiedyś bardzo lubiłem choć i dzisiaj słucham z sentymentem. O ostatnim koncercie Jeffa pisałem na blogach (
http://mojtopwszechczasow.blogspot.com/ ... ta-14.html). Taaa, ELO bez głosu Jeffa to nie to. Z nim to po prostu Electric oryginalny. Pamiętam jak przed laty kupiłem ich pierwszy w mojej kolekcji album, bardzo przebojowy, podwójny 'Out Of The Blue' (instrumentalna perełka 'Believe Me Now' otwierała zawsze blok wolnych piosenek na dyskotekach). Potem wpadł mi w ręce singiel 'Sweet Talkin' Woman', wytłoczony w różowym, przezroczystym winylu. Bajka. Obchodziliśmy się z nim jak z jakiem (płyty wtedy krążyły, pożyczało się na potęgę). Co jeszcze mogę dodać tutaj poza oczywistymi rzeczami, o których pewnie wszyscy wiecie (koneksje z Beatlesami itd). ELO to dla mnie chyba jedyny przykład zespołu, do którego przychodzi 'obcy facet' (Jeff Lynne) i tak dominuje ten zespół, że dotychczasowy lider odchodzi (Roy Wood, to trochę bardziej skomplikowana historia, może na blog), a zespół zmienia całkowicie oblicze. Nie przepadam za płytami ELO przed 'New World Record' oprócz jednego, małego arcydzieła, prawie nieznanego albumu jakim jest 'Eldorado' - jedyna taka prawdziwa koncept-płyta zespołu, wzorowana oczywiście na Fabsach. Po 'Out of The Blue' jeszcze jestem w stanie tolerować 'Time', reszta przyprawia mnie o ból zębów. Również poczynania solowe post-ELO Jeffa to dla mnie (także komercyjna) porażka (chyba tylko jeden mini-przeboik 'Every Little Thing'. To dość ciekawe, niezły temat na inną dyskusję, że liderzy, tworzący 100% materiału muzycznego w macierzystym zespole, odnoszą sukcesy, w działalności solowej już nie (Jeff Lynne, choćby Martin Gore z DM i wielu innych). Czyżby atmosfera bandu, klimat wewnątrz kapeli powodował przebudzenie ten lepszej weny? Na koniec, bardzo lubię przeboje Toma Petty, do których przyłożył rękę Jeff, ale już te u George'a Harrisona mniej. Podsumowując, ELO to mocna część mej młodości i znakomity zespół. Oglądałem ich wersję Part II, tragedia.