Yer Blue napisał(a):
W mojej opinii ta koncertówka to jest kompletna nuda - najbardziej ograne utwory zespołu z wczesnej twórczości, w nic nie wznoszących wersjach, a nawet gorszych.
Oj Yer Blue, Yer Blue...
Przystawiasz późniejsze standardy koncertowe do czasów, w których one kompletnie nie istniały. Twój komentarz to jakby ktoś powiedział, że w 1963 roku "Please Please Me" to kompletna nuda, bo zero gitarowych riffów i solówek.
W 1964/65 roku TAK WŁAŚNIE wyglądały koncerty zespołów pop/rockowych. Wówczas koncert miał za cel przede wszystkim przekonać nieprzekonanych do zakupu singli i płyty (stąd te liczne w zapowiedziach nawiązania do "naszej ostatnio wydanej tutaj płyty" lub też "tego filmu, który nakręciliśmy w kolorze") a także "nakarmić" fanów widokiem idoli na żywo. Stąd te "ograne utwory" w "nic nie wnoszących wersjach". Improwizowanie i tego typu fajerwerki przyszły jednak trochę później, a w ogóle Beatlesi zrezygnowali z grania na żywo tuż dosłownie tuż przed tym, jak powoli zaczął rodzić przemysł koncertowy, który znamy dzisiaj.
Faktycznie jedną z niewielu rzeczy, której Beatlesi nie zrewolucjonizowali, były koncerty (w sensie ich osobistego wpływu na coś, stąd nie liczę masowej histerii czy faktu wystąpienia na pierwszym w historii koncercie na stadionie sportowym). Może gdyby nie przestali koncertować, zrobiliby i to, a... może nie. Wydaje mi się, że nigdy nie przykładali zbyt wielkiej wagi do koncertów. Paul kiedyś wspominał, że od zawsze bardziej od zobaczenia danego artysty na żywo bardziej interesowała ich jego muzyka z płyt. I coś musiało to być, skoro w 1958 roku ŻADEN z przyszłych Beatlesów nie wybrał się na liverpoolski koncert swojego największego ówczesnego mistrza, czyli Buddy'ego Holly'ego.
Inna sprawa, że Beatlesi w pewnym momencie zaczęli być poważnie zirytowani faktem, że nikt na koncertach ich grania nie słucha. W takich warunkach mnie chyba również nie chciałoby się improwizować czy grać mniej znanych utworów.
A wracając do meritum, ja od momentu premiery przesłuchałam Hollywood Bowl już kilkanaście razy i daleka jestem od lekceważenia go. Ktoś kiedyś nazwał nagrania z Hollywood Bowl swoistym hołdem dla dziewcząt, które stworzyły Beatlemanię. Dobrze, że nadal to słychać (w ogóle czy te wrzaski milkną choć na sekundę?
), a jednocześnie słyszymy chłopaków i to w bardzo dobrej jakości (tutaj ukłon w stronę nowoczesnych technologii, bo o ile wiem, taśmy z HB przeleżały tyle lat w archiwach dlatego, że zostały ocenione jako nienadające się do wypuszczenia na płycie). Jeżeli zaraz po odsłuchaniu nie napisałam tutaj entuzjastycznego posta to dlatego, że... nie jestem i nigdy nie byłam zbyt wielką fanką albumów koncertowych. Dla mnie koncert tworzy spójną całość wraz z zobaczeniem artysty na żywo i utrwalony dźwiękowo, czy nawet wizualnie, traci ogromną część swojej magii. To działa również - a może przede wszystkim - w przypadku Beatlesów. Niemniej jednak koncert sprawia mi ogromną radość i z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę.