Polska premiera filmu miała miejsce 18 maja 1994 roku. Pierwszy raz obejrzałam go tuż po premierze w warszawskim kinie „Kultura” przy pełnej widowni. Pamiętam, że był wtedy doskonale przyjęty, a na sali nie byli tylko fani Beatlesów. Film emanował energią, młodością, doskonałą muzyką w doskonałym wykonaniu, został świetnie wyreżyserowany.
W swoim małym, gazetowym archiwum znalazłam artykuł z Gazety Wyborczej z 27 maja 1994 roku autorstwa Macieja Chmiela. Fragment artykułu dotyczący kulisów powstania filmu jest interesujący:
„(…) Historia powstania „Backbeat” to także temat na film. W 1983 roku Iain Softley, młody autor filmów reklamowych i wideoklipów, szukał tematu do pełnometrażowego debiutu. W antykwariacie natrafił na czarno-białe fotografie Beatlesów z hamburskich czasów oraz portret pięknej blondynki – autorki zdjęć. Urzeczony fotografiami Softley odszukał najpierw matkę Stu Sutcliffa, a potem w Hamburgu Astrid Kirchherr. Softley próbuje ją nakłonić do opowieści o tamtych czasach, ale Astrid jest nieufna. Jej zdjęcia od lat reprodukowano na całym świecie nie podpisując ich nazwiskiem autorki i nie wypłacając tantiem. Przez 30 lat straciła co najmniej pół miliona funtów. „Nigdy nie miałam głowy do interesów. Nie pilnowałam negatywów, a bez nich nie można udowodnić autorstwa” – mówi Kirchherr w wywiadzie dla pisma „You”.
Entuzjazm Softleya powoduje jednak, że Astrid otwiera się i przegaduje z nim całe noce w dawnej pracowni Stu. Wśród jego płócien, między którymi stoi gitara basowa marki Hofner, odżywa przeszłość. Softley pisze dla brytyjskich wytwórni filmowych kolejne, bezlitośnie odrzucane wersje scenariusza. Dopiero po kilku latach uporczywych starań zdobywa pieniądze i producenta. „Nie było na niego siły. Sterczał u nas całymi godzinami i nie chciał wyjść. Ale podobno tak to się odbywa w Hollywood. 10 procent talentu i 90 procent namolności” – mówi jeden z producentów.
Karkołomnym zadaniem było znalezienie aktorów, którzy wcieliliby się w Beatlesów. Przede wszystkim musieli być do nich podobni. Ian Hurt miał od razu zapewnione miejsce w obsadzie – już wcześniej w filmie „The Hours And Times” grał Lennona. W „Backbeat” jest prawdziwym Lennonem: kiedy przeklina i wyrzuca z siebie impertynenckie dowcipy i kiedy z niespodziewaną miękkością w głosie rozmawia ze Stu. Gdy Lennon-Hurt z dziką energią prowadzi zespół w hamburskiej Keiserkeller, wydaje się, że to koncert The Beatles z 1961 roku.
Julian Lennon, syn Cynthii i Johna, powiedział pismu „Evening Standard” po londyńskiej premierze „Backbeat”: „Mama uprzedziła mnie, że zobaczę ojca takiego, jakim był naprawdę. Ale znalazłem w filmie dużo z siebie. To było jak przeglądanie się w lustrze”.
Rolę Stu gra Amerykanin Stephen Dorff. Najtrudniejszym sprawdzianem było dla Dorffa nie wyuczenie się liverpoolskiego akcentu, ale spotkanie z Astrid Kirchherr. Wdowa po Stu przyznała, że patrząc na młodego aktora uległa złudzeniu, że Stuart powrócił.
Wybrano zatem aktorów podobnych do Beatlesów, ale żaden z nich nie umiał grać jak tamci. Trzeba było jeszcze znaleźć muzyków i wybrać odpowiednie piosenki. (…) Don Was, amerykański muzyk i producent, odpowiedzialny za muzyczną stronę filmu, poprosił o radę Ringo Starra. (…) „ W tym czasie The Beatles byli zespołem punkrockowym” – odpowiedział krótko Ringo. „I dlatego nie można tej muzyki za bardzo wygładzać”.
Don Was sformował niezwykłą supergrupę w szorstkim stylu grunge: The Backbeat Band. W jej skład weszli muzycy z zespołów Nirvana, Sonic Youth, Afghan Whigs, R.E.M., Soul Asylum i Gumball. Muzycy ci w ciągu kilku dni przeszli przyśpieszony kurs historii rocka ucząc się piosenek sprzed 30 lat. W efekcie klasyczne rock’n’rolle zagrane zostały z punkową energią. By osiągnąć efekt występu przed publicznością, Don Was posłużył się taką techniką nagrań, jaką stosowano w początkach lat 60-tych: nagrywał cały zespół naraz, często zadowalając się pierwszym podejściem.
W październiku 1993 roku reżyser Iain Softley zademonstrował przyjaciołom efekt swojej 10-letniej pracy. Po projekcji ściskając wzruszoną Astrid przypomniał słynne zdanie amerykańskiego krytyka Paula Evansa:
„Powiedzieć, że nie kocha się The Beatles, jest równie perwersyjne jak oznajmić, że nie lubi się słońca”.
Pięknie powiedziane …
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam.
Pozdrawiam Wszystkich.