Jeżeli chodzi o mnie, to cóż... przyznaję, że kiedyś nie bardzo przepadałam za tą płytą i sięgałam do niej średnio raz na pół roku. A ponieważ często tak mam, że do pewnych albumów czy poszczególnych piosenek przekonuję się dopiero po jakimś czasie, nierzadko bardzo długim, ostatnio udało mi się odkryć ten album na nowo i teraz sięgam po nią z przyjemnością.
Do plusów zaliczyłabym, podobnie jak mój przedmówca, ciekawe i niekiedy naprawdę rewolucyjne (Twist&Shout! Czy ktoś kiedyś porównywał z oryginałem, wylansowanym przez The Isley Brothers
Dla mnie - niebo a ziemia
) aranżacje piosenek obcych wykonawców. Oprócz tego, utwory autorstwa samych Beatli, może jeszcze nie przełomowe, ale jak na rok 1963 i jak na materiał nagrany w 12 godzin to było jednak coś
Co do minusów natomiast... Mimo wszystko, nie poleciłabym tej płytki do przesłuchania jako pierwszej komuś, komu chciałabym zaimponować bądź też zainteresować Beatlesami. Trochę za dużo jednak tego "love" w każdym utworze, często zastanawiałam się, jak to możliwe, że ich samych od tego nie mdliło
Tak, wiem, że takie słodzenie było w owym czasie czymś powszechnym, no ale jednak... Nawet w piosence, która mogła była stać się pierwszym osobistym wyznaniem Johna - "There's a Place" - musiało się pojawić to "I love you", które w moim przekonaniu troszkę popsuło efekt końcowy. Wydaje mi się, że lepiej jest najpierw poznać trochę późniejszych Fab Four, by po jakimś czasie móc docenić "Please Please Me". Tak więc to plus jeszcze okładka... czterech uśmiechniętych, schludnych chłopaczków, 'cycuś glancuś', jak było nazwane w jednej z książek... Okładka na wzór typowej z tamtego czasu. To jeszcze nie fantastyczne zdjęcie z "With The Beatles", niestety.
Reasumując, daję tej płycie mocną czwórkę - a przecież ona to dopiero początek...