... czyli zdanie, które padło w dyskusji, ja wywiązała się niespodziewanie u mnie w pracy.
No kurka, jakem całe życie fanka Lennona i murem za Lennonem, to takie opinie mnie totalnie wpieniają. Ile razy to już słyszeliśmy? W wersji hardcore: Lennon to bóg / osobowość / artysta, a McCartney to taki tam sobie neptek, który sobie przy okazji z geniuszu Lennona skorzystał. No i wiadomo, Lennon bez McCartneya jest cacy, ale w drugą stronę to już nie działa, bo McCartney bez Lennona nie istnieje.
Najgorsze, że ludzie wypowiadający takie opinie nie mają bladego pojęcia o McCartneyu - chłopaku, który 24-letnim gówniarzem będąc napisał Eleanor Rigby, rok później pociągnął niemal całego Pieprza, a ponadto chodził, wypatrywał i poszukiwał, podczas gdy upupiony w domowych pieleszach wielki Lennon zdobywał się jedynie na sięgnięcie po plakat cyrkowy.
Nie mają też ci ludzie pojęcia o Lennonie i o tym, jak to owszem, mało komercyjne, ale równie mało słuchalne bywały jego niektóre solowe albumy
Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy w miejsce fanki Lennona nie zacząć się deklarować fanką spółki Lennon/McCartney. Po równi.
Ech, potęga mitu jest jednak ogromna!