Ja tam - podobnie jak Ty - przeczytałam już tyle podobnych do siebie historii Beatlesów, że dowiedzenie się czegoś nowego np. na temat aparycji Ringa sprawia mi niezmierną radochę. Ale OK, każdy ma swoje preferencje
Nie powiem Ci, że "Tune In" pęka od muzycznych ciekawostek, które Cię interesują, bo to jednak nie ten okres w twórczości zespołu. Biografia The Beatles nie jest też z założenia pozycją omawiającą każdy utwór. Niewykluczone jednak, że Lewisohn czymś nas zaskoczy w kolejnym tomie. A i w tym możemy się dowiedzieć np. kiedy dokładnie zostało napisane When I'm Sixty Four lub co jest "beatlesowskim Świętym Graalem" (tj. najbardziej pożądanym zaginionym nagraniem).
Powiedzenie, że dopiero Ringo dał zespołowi kopa - to duża nadinterpretacja. W zasadzie trudno stwierdzić, co naprawdę zespołowi tego kopa dało. Jak nam udowadnia Lewisohn, niektóre sytuacje były kompletnie poza ich - i kogokolwiek innego z ich kręgu - wpływem. Pisząc o Ringo miałam na myśli raczej, że był ostatnim (a więc kto wie czy nie najważniejszym?) elementem dopinającym całość. Nawet gdyby Pete Best był wspaniałym perkusistą i nie został wyrzucony z zespołu, jakoś trudno wyobrazić mi sobie karierę Beatlesów z jego udziałem - a już szczególnie po tym, jak dzięki Lewisohnowi dokładnie zrozumiałam, jaki ów miał charakter i uosobienie.
Nie przeczytałam zbyt wielu biografii muzyków w ogólności, ale przeczytałam całkiem sporo pozycji poświęconych grupom współczesnym Beatlesom. Nigdy o żadnym takim zespole nikt nie powiedział tego, co wielokrotnie było przez różne osoby w różnych okresach (!) mówione o Fab Four - że byli całością, że niby przyjmowali Cię do swego grona, ale jednak czuło się, że nie do końca jesteś w środku i że jest jeszcze jakiś stopień wtajemniczenia, który znają tylko oni. Nikt nigdy nie powiedział tak o The Who, The Kinks, Small Faces czy Stonesach (Mick Jagger zresztą strasznie "tego czegoś" Beatlesom zazdrościł). To zdecydowanie nie miałoby miejsca z Pete Bestem na pokładzie, a sami Beatle byliby z pewnością zupełnie innym zespołem.
A odnośnie udziału Epsteina czy Martina... Tutaj będzie mały SPOILER, więc kto nie chce wiedzieć, niech pominie poniższe akapity.
Muszę przyznać, że to, co się dowiedziałam o udziale Martina (lub raczej jego braku) w całej historii było dla mnie jednym z największych zaskoczeń. Tak jak już wspominałam, o podpisaniu przez Parlophone kontraktu z Beatlesami zadecydowały czynniki zupełnie niezależne od nich; natomiast, upraszczając, kwestia przydzielenia im akurat Martina była formą... ukarania go za romans pozamałżeński. Tak naprawdę Beatlesi trafili w ręce najlepszego możliwego producenta całkowicie bez jego wiedzy i woli. W sumie nic dziwnego, że sam zainteresowany woli utrzymywać, że Beatle wprawdzie go nie powalili na kolana, ale coś tam mu przeczucie podpowiedziało i postanowił dać im szansę.
Wg Lewisohna to nie jest prawda. To nie Martin chciał nagrywać Beatlesów i to nie on ich sobie wybrał. W pewnym momencie na etapie nagrywania podczas sesji próbnej "Love Me Do" (jeszcze z Bestem) nie było go nawet w studiu. Jeśli zaś chodzi konkretnie już o nagrywanie singla, to poza tym, że chciał Beatlesom dać "pewniaka" na zaistnienie na listach przebojów - How Do You Do It - to w sytuacji ich zdecydowanego sprzeciwu i niepolubienia ich wersji przez autora tego kawałka - praktycznie machnął na Beatlesów ręką. Tym bardziej, że był już o krok od wypełnienia kontraktu podpisanego z zespołem i miałby ich z głowy. Ostatecznie pozwolił im nagrać własny kawałek - Love Me Do - którego nawet nie lubił i w który absolutnie nie wierzył. Odbyło się to jednak raczej na zasadzie "A, skoro i tak nic z Was nie będzie, to równie dobrze możecie nagrać to", niż "Dobra, nie wierzę w to za bardzo, ale zobaczymy".
Można więc uznać, że na etapie pierwszego singla Beatlesów wsparcie Martina było w zasadzie znikome, a jeśli w jakiś sposób im jednak pomógł (pozwalając nagrać własny utwór w czasach, gdy promowano konkretne piosenki, nie artystów, i w których normalne było, że jeden kawałek gościł przez lata na listach przebojów w kolejnych wersjach) było to całkowicie niechcący. Trzeba jednak powiedzieć, że Martin bardzo szybko się zrehabilitował: uwierzywszy w potencjał kompozytorski Beatlesów, nagranie "HDYDI" zaproponował im drugi raz tylko dla formalności, a potem rozpoczął temat okładki przyszłego LP The Beatles - podczas gdy w tamtych czasach artyści, jak zaznacza Lewisohn, nie mieli absolutnie NIC do powiedzenia w tej kwestii.
[KONIEC SPOILERA]
Jedno jest pewne: historia The Beatles ma nogi, odnóża i odnóżki
, a które z nich jest najważniejsze - stwierdzić niepodobna.