Wrażenia po dwóch przesłuchaniach. Pisane jakby na bieżąco, „na gorąco”, więc trochę niedbale, a późniejsze refleksje dodane w nawiasach kwadratowych.
Rozmyślnie nie słuchałem singli, gdy wychodziły, bo chciałem doświadczyć albumu w całości. Jestem zadowolony z takiej decyzji, bo gdybym wcześniej poznał single, mógłbym się podłamać. Ale po kolei.
Mam wysokie oczekiwania, żeby nie rzec wygórowane. Liczę, że płyta „Egypt Station” będzie współczesna i klasyczna zarazem, ciekawie zaaranżowana, jednocześnie jednolita brzmieniowo jako album i różnorodna kompozycyjnie, a przede wszystkim mam nadzieję, że przynajmniej raz Paul mnie zaskoczy tak, że pomyślę: „Tego się po nim nie spodziewałem”.
No to wciskam „play”. Intro – no dobra, to w dzisiejszych czasach modne, ma sprawiać wrażenie, że płyta to coś więcej niż zestaw piosenek. Pewnie na końcu będzie takie samo outro. „I Don't Know” od razu czaruje niesamowicie piękną, eteryczną partią fortepianu. Jest jak rzadko u Paula melancholijna (z braku lepszego porównania – kojarzy mi się z kompozycjami Yoshikiego albo Eltona Johna z „The Diving Board”). Szkoda, że zaraz się kończy, ale piosenka pięknie płynie na klawiszach (i basie), ciepłe brzmienie przypomina współczesne R&B, tylko że z białym wokalem. Zaskakująco dobry tekst (szczery, a nie przesadnie optymistyczny - „I got crows at my window, dogs at my door. I don't think I can take any more. What am I doing wrong? I don't know”). Czyżby już na samym początku jeden z lepszych utworów na płycie? [Okazuje się, że tak. A początek to mój ulubiony fragment na całym albumie]. Podtrzymuję wysokie oczekiwania.
Drugi utwór – zaraz, coś tu nie gra. Melodia kończy się po dwóch wersach, a potem się powtarza? Poczekam, może po refrenie będzie lepiej. „Did you come on to me? Will I come on to you? If you come on to me, will I come on to you?”... co to w ogóle za tekst? Ale dobra, poczekam, w końcu to McCartney. Czekam i nic. Nadal nie jest lepiej. Perkusja jak automat. [Jestem zawiedziony perkusją na tym albumie, albo beznamiętnie wybija rytm jak automat, albo brzmi, jakby grał na niej Paul, a nie Abe]. Piosenka szybko się nudzi, wprawdzie można wsłuchać się w instrumenty (bywa ciekawie), ale ta melodia zabija całą przyjemność. To taki prostacki, ordynarnie skrojony pod singla utwór, który mnie obraża, gdyż znam możliwości McCartneya. Cieszę się, że nie usłyszałem „Come On to Me”, gdy wyszedł na singlu. [Tak, to najgorszy utwór na płycie].
Po jednym dobrym i jednym złym utworze znów nie wiem, czego się spodziewać. Robi się ciekawie. „Happy with You” – optymistyczny tekst, aranżacyjnie i tematycznie przypomina „Great Day” czy „Calico Skies” (i jeszcze coś Wingsowego, ale nie mogę sobie przypomnieć tytułu), przyjemne perkusjonalia. I zmiana stylu – „Who Cares” to energiczny glam rock z chwytliwą melodią. Rock and rollowy bas, a momentami można usłyszeć ostrzejszy wokal Paula. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że piosenka nadawałaby się idealnie dla Ringo (pomijając problem, czy podołałby wokalnie).
A teraz będzie to niesławne „Fuh You”. Dwa razy usłyszałem utwór (wbrew swojej woli, można by rzec) w radiu. Wrażenia – skrajnie negatywne. Raz, że nie poznałem, że to śpiewa Paul (chciałem zaskoczenia, to mam), a dwa – zupełnie mi się nie podobało. Ale na albumie... mocno zyskuje. Ależ Macca ma zakonserwowany (czyt. przerobiony) głos w tej piosence! Jakby miał 40 lat, a nie 76. Jak się spodziewałem – bardzo w stylu współczesnego mainstreamowego synthpopu (Shawn Mendes, słabszy Justin Timberlake i zakładam, że także OneRepublic, którego nie znam). Muzycznie znacznie ciekawiej niż w „Come On to Me”, są różnorodne instrumenty, jest jakaś melodia, a nie zapętlone kilka taktów. Pomijając tekst napisany na poziomie nastolatka – nie jest źle. Przynajmniej to jakiś eksperyment. Nadal nie mogę powiedzieć, że lubię, ale już mi nie przeszkadza.
Paul sięga po trudne słowa, czyli „Confidante”. Zaczyna się bluesowo, ale to raczej folk w stylu The Everly Brothers. Chyba najstarzej brzmiący wokal na płycie, pozwala przypomnieć, że autor ma już siedem dych na karku, choć chce mieć trzy. „People Want Peace” zaczyna się intrygująco, jednak zaraz wpada w takie przeciętne Paulowe tory. Jakiś smętny i niezaangażowany ten hymn pokoju. Za dużo podobieństw do „Freedom” (które miało przynajmniej jakieś emocje), no i brakuje puenty. „Hand in Hand” to ładna linia melodyczna i prosta aranżacja. Nie najgorszy tekst, ale przede wszystkim znów melancholia i piękna solówka (solóweczka) na... czymś dętym. Za szybko się kończy, słyszałbym tu jakieś instrumentalne outro. W „Dominoes” powraca denerwująca (jeszcze bardziej niż w „Come On to Me”) perkusja wybijająca rytm na pierwszym planie. Jakieś to za długie, ciągnie się. Za to końcówka arcyciekawa, brzmienie gitar sprawia, że chce się wrócić do tej części utworu. Za to nie mam pojęcia, o czym jest ten tekst.
Nawet nie zauważyłem, że już dawno minęła połowa płyty. Ciekawe, różnorodne kompozycje i krótkie utwory sprawiają, że album się nie dłuży. A co to? Echa „McCartney II”, czyli „Back in Brazil”. Tego bym się nie spodziewał po Paulu. Niezły drive, perkusja i klawisze ładnie współgrają. Kolejny synthpopowy utwór na albumie. Jest ciekawie, solówki, chórki (Ichiban! Ichiban!), kilka przełamań melodii. Ciepłe brzmienie idealnie pasuje do tekstu. Na razie największe zaskoczenie. Na pewno będę chętnie wracał.
No to co teraz? „Do It Now”, czyli nudna McCartneyowa ballada. Musi być co najmniej jedna na każdym albumie. „Do it now, do it now...”, kiedy to się kończy? Zasypiam... Do zapomnienia w kilkanaście minut po przesłuchaniu. Może to i dobry utwór, ale Paul zrobił kilkanaście lepszych w tym klimacie. Jedyny pomysł to chórki. Macca takie piosenki pisze w pięć minut. No, nareszcie się skończyło i z tej okazji od razu jest intrygująco. Gitary puszczone od tyłu, ciekawe akustyki, wokal w „starym” stylu (czyli krzyczący), choć dzięki produkcji i tak brzmi inaczej. „Caesar Rock” to taneczne beaty (mocno „ejtisowe”) i całkiem niezły tekst („If I was back to school, she gotta be my favourite teacher”). Przydałaby się jedna konkretna solówka gitarowa, najlepiej taka mocno elektroniczna, w stylu Miyaviego chociażby. Ale i tak jest dobrze. Drugie zaskoczenie!
Kolejny utwór, o którym tyle słyszałem – „Despite Repeated Warnings”. Spodziewam się jakichś fajerwerków. [Nie doczekałem się]. Napięcie narasta („What can we do?”), ale prowadzi nie tyle do większego wybuchu, co raczej do kolejnej części utworu. To taki Wingsowy medley z wyraźnym podziałem na rozdziały. Akurat w tej piosence prosta perkusja daje radę. Utwór ciekawie się rozpędza, by potem zwolnić. Do ponownych przesłuchań, bo pewnie jest tam więcej ciekawostek. W sumie jestem na tak. I kolejny Wingsowy medley, tym razem widać to już po tytule – „Hunt You Down/Naked/C-Link”. Pierwsza część glam rockowa, połączenie prostej perkusji (cowbell) z dęciakami nadaje rytm, do tego ciekawy pogłos na wokalu. „Naked” przypomina nieznany kawałek z „Pipes of Peace” [Jak zresztą wiele fragmentów na tym albumie]. No i „C-Link”, czyli w końcu soczysty instrumental, a nie te szumnie zapowiadane na początku i końcu albumu (tak, było outro, prawie go nie zauważyłem). Nie wbija w fotel, ale sprawia dobre wrażenie i zachęca do ponownego włączenia płyty.
Może nie do końca tego się spodziewałem, ale to właśnie jest plus. Chciałem zaskoczenie, to mam. Zamiast rockowego McCartneya jest McCartney popowy. Dokładniej synthpopowy, mocno inspirujący się lżejszym obliczem lat 80. (tendencja widoczna we współczesnej muzyce, zresztą nie tylko muzyce). Paul czuje się w tej stylistyce jak ryba w wodzie, wszak to on stworzył „Tug of War” i „Pipes of Peace” (nie wspominając o „McCartney II”).
Doceniam ciepłe brzmienie, które sprawia także nowoczesne wrażenie. Dobrze (współcześnie?) zmiksowane są instrumenty, chociaż kompresja dźwięku jest niesamowicie duża (było do przewidzenia). Interesująco brzmią partie instrumentalne (gitara akustyczna w „Confidante”, klawisze w „I Don't Know” i „Hand in Hand”, gitary w „Dominoes”). Greg Kurstin jak zwykle popisuje się swoim charakterystycznym brzmieniem, wszak u niego nawet Foo Fighters nabrali popowego sznytu. Podkreśla przy tym to, co najlepsze u danego wykonawcy – Sia to wokal, Foo Fighters to gitary, a McCartney to chyba melodie. Z drugiej strony, każdy z utworów ma wiodącą partię instrumentalną – czasem klawisze, czasem perkusja, a innym razem gitara. Gdzieś tam zawsze obecny jest bas (muszę zwrócić na niego uwagę podczas kolejnych przesłuchań). Zastrzeżenia mam do perkusji, bo albo podkreślone są te prostsze zagrywki (współczesność brzmienia), albo nie ma ciekawszych. Czasem brzmi to tak, jakby sam McCartney grał na tym instrumencie (a że nie umie, to wszyscy wiemy). Ciekawy jest też powrót do dęciaków (choć pewnie komputerowych), a pomysły na ukrycie ewentualnych wokalnych niedoskonałości zasługują na uznanie. McCartney brzmi na „Egypt Station” młodziej niż na „New”. Nie usłyszymy starczych zaśpiewów jak w „Early Days”. Gdyby w końcu ktoś powiedział Paulowi, że czas zdzierania gardła na koncertach dobiega końca, fani byliby wdzięczni.
Dygresja: w pewnym wieku (a 76 lat to już ten wiek) muzyk nie może już sobie pozwolić na męczenie siebie i widowni podczas koncertów rozpaczliwymi próbami grania i śpiewania na maksimum możliwości. Trzeba ograniczać wysiłek. Przecież Macca jest w stanie śpiewać dobrze, stosując inną technikę (co słychać na „Kisses on the Bottom” i większości utworów na „Egypt Station”), więc nie wiem, w czym problem. To naprawdę nie jest miło słuchać, jak kładzie kolejną piosenkę, próbując wydzierać się jak 40 lat temu. Koniec dygresji.
Co jeszcze interesujące w kwestii „Egypt Station” – album jest długi, a wcale tego nie czuć. Kompozycje są różnorodne, raczej krótkie, niewymęczone, nie przedłużają się w nieskończoność (jest kilka przeciągniętych, ale w granicach rozsądku). W kilku słowach – nie jest to poziom „New”, ale jestem zadowolony. Paul nie poszedł na łatwiznę. Warto było czekać. Mogę dać 7/10.
_________________ Kiedy się dziwić przestanę, będzie po mnie
Ostatnio edytowany przez Fangorn, Nie Wrz 09, 2018 2:24 am, edytowano w sumie 1 raz
|