Miałem sobie darować, ale zrobiło mi się przykro, że jest tu tylko jedna opinia dotycząca nowego albumu Ringo Starra. Nowego albumu Ringo Starra! Mimo wszystko jest to dla mnie większe wydarzenie niż problemy producenta lemoniady John Lemon (całkiem niezłej, ale wolę coca-colę, choć jest niezdrowa). Ale do rzeczy... Kilka osób wie mniej więcej, co myślę o Ringo, więc może sobie darować czytanie już na tym akapicie (ktoś to w ogóle czyta?). Kogo nowe dokonania Ringo nie przekonują, tego pewnie i ta płyta nie przekona. Ale i tak coś napiszę jako jedna z chyba dziesięciu osób w Polsce, które słuchały albumu.
Ale mnie ten Ringo zawiódł. Jak ostatnio gadaliśmy, obiecał mi album country, tymczasem zebrał starą paczkę zgredziałych rockmanów, poprosił o pomoc równie starych piosenkokletów i dołożył dużo zdziadziałego rocka do nagranych już piosenek country. I wyszło jak wyszło, czyli... bardzo dobrze. Bo „Give More Love” to najlepszy album Ringo Starra od 2010 roku (a być może od 2008 roku, jeszcze się nad tym zastanawiam).
Mark Hudson, z którym Ringo definitywnie (jak się wydaje) zakończył współpracę w 2008 roku, był nie tylko multiinstrumentalistą i kompozytorem, ale przede wszystkim producentem. Starr, uwolniwszy się od Hudsonowego brzmienia, zatrudnił do pomocy Bruce'a Sugara, po czym szybko stwierdził, że tej pomocy nie potrzebuje, bo wyprodukowanie albumu jest proste. Może i tak, ale wyprodukowanie dobrego albumu to większe wyzwanie. I tak na „Y Not” niezłe kompozycje skrzywdzono plastikowym i pustym brzmieniem; na „Postcards from Paradise” słychać już postępy, jak gdyby Ringo poczuł się producentem z prawdziwego zdarzenia (o wytworze albumopodobnym, który został wydany pomiędzy, nawet nie wspominam). W 2010 roku Ringo (jeszcze z Sugarem) postawił na prostotę, w 2015 roku jednak stwierdził, że troszkę ozdóbek nie zaszkodzi – i wydaje się, że dwa lata później wreszcie doszedł do jako takiego konsensusu między chęcią grania prostego rocka a koniecznością tego, żeby to jakoś brzmiało. Owszem, do poziomu produkcji Hudsona jeszcze długa i kręta droga, ale kierunek jest dobry. Album nie ma tak jednolitego brzmienia jak produkcje Marka H., ale słychać tu jakiś pomysł, chyba bardziej udany niż na „Y Not”. Instrumenty nie wiszą w dźwiękowej próżni, rozmawiają ze sobą; kluczowe partie instrumentalne są wyraźne, ale nie nadmiernie uwypuklone, perkusja brzmi klarownie, chórki użyte są z sensem, a „ponadpodstawowe” instrumenty to nie tylko ciekawa egzotyka, ale w niektórych utworach wręcz oczywisty wybór. Ba, można nawet usłyszeć kilka ciekawych pomysłów (jak delikatny pogłos w „Shake It Up” czy chórki w „Speed of Sound”, które – ciekawe czy z premedytacją – przypominają produkcję Marka Hudsona). Całość brzmi po prostu dobrze (czego nie można powiedzieć o wytworze albumopodobnym sprzed pięciu lat).
Druga sprawa to fakt, że po odejściu Marka H. na kolejnych płytach słychać gatunkowy miszmasz. Często nieskładny, ale jednak różnorodny: rockowe, zadziorne riffy, plastikowy pop, łzawe ballady, reggae, country... I taki też jest „Give More Love” – różnorodny. Ba, chwilami nawet zaskakujący! Album otwiera ostry, rockowy, chwytliwy numer – najlepszy opener Ringo od... 2008 roku? Potem jest kolejny rocker, zwolnienie w postaci rockowej ballady, troszkę łagodniejszego pop-rocka, reggae, współczesne country, zupełnie niewspółczesne country, pop i rock & roll. Przy tym całość brzmi raczej spokojnie, na luzie, w każdym utworze Ringo czuje się pewnie, podobnie jak inni muzycy. Co najważniejsze, całość nie sprawia wrażenia przypadkowego zbioru niepasujących do siebie utworów, a raczej ciekawej różnorodności mającej jedną wspólną cechę – klimat popołudniowej sjesty w letni, upalny dzień gdzieś na ranczu w Teksasie. Weranda, bujany fotel i piwko. Jak znalazł w polskie jesienne deszcze za oknem.
Główną zasługą tego stanu rzeczy są solidne kompozycje. Każdy z twórców wnosi coś innego: Steve Lukather balladę o stadionowym potencjale oraz ostrego rocka; Peter Frampton chwytliwy refren i riff; Richard Marx wyjątkowo nie balladę, w czym wyręczył go Gary Nicholson, który stworzył też klasycznego rock & rolla (zaskoczenie); Gary Burr dołożył rockowe country, David A. Stewart – country staromodne (zawsze wiedziałem, że ten gość jest zdolny), Van Dyke Parks – reggae (przyznaję, tym razem całkiem znośne, choć na początku mnie odrzuciło), a Glen Ballard... najgorszą kompozycję albumu (niestety, jako kompozytor skończył się w latach 90.). Co więcej, takie „Show Me the Way” jest jedną z lepszych ballad Ringo z XXI wieku, a „So Wrong for So Long” mogłoby równie dobrze znaleźć się na „Beaucoups of Blues” (swoją drogą, Ringo mógłby nagrać całą płytę z utworami podobnymi do tej piosenki Stewarta). „Shake It Up” jest w swojej stylizacji na Carla Perkinsa szczere niczym amerykański rock & roll z połowy lat 50., a „Give More Love” łączy ładną melodię z niezłomną nadzieją na lepsze jutro. Ale największym zaskoczeniem jest „Standing Still”, który już od pierwszych dźwięków wprowadza coś nowego w twórczości Ringo, a jego koncertowy potencjał wydaje się spory.
Ponadto chwytliwość kilku kawałków jest ogromna (zapamiętane od pierwszego usłyszenia: „We're on the Road Again”, „Standing Still” czy „Give More Love”), przy tym melodie nie są ordynarnie banalne, a proste i przyjemne. Można zawsze powiedzieć, że są to kompozycje wtórne, powtarzające się, prościutkie, zwrotka-zwrotka-refren-zwrotka, rymy częstochowskie, trzy akordy i tak dalej. Ale tu dochodzimy do kwestii indywidualnych upodobań... no nie wiem. Wiele osób czuje zażenowanie, słuchając twórczości Ringo Starra. Wiele osób w ogóle ona nie obchodzi. No cóż, jeśli słoń mi na ucho nadepnął, to chciałbym mu podziękować, bo od dłuższego czasu nie byłem taki zadowolony jak przy słuchaniu nowego albumu Ringo. „Każdy słyszy to, co słyszy”, jak to ktoś powiedział. Na pewno nie każdego te piosenki przekonają – coś podobnego było na poprzednich albumach, ale tu całość jest zgrabniej skrojona i jeszcze lepiej zagrana.
Mówię „jeszcze”, gdyż chyba każdy przyzna, że muzycy, z których pomocą Ringo nagrywa albumy, to pierwszorzędni fachowcy. Z takim składem po prostu nie można zagrać byle jak. Albumy Ringo są jak dobry, solidny film klasy B – jest stworzony przez najlepszych fachowców, bezbłędnych rzemieślników, po których można spodziewać się tylko i wyłącznie solidnej roboty. Wiadomo, że albumy te nie zmienią historii muzyki rozrywkowej, ale też nie taki jest ich cel. Kluczem jest chyba to, że tworzone są one z miłości do muzyki – są pełne pozytywnych wibracji, które płyną od twórców do słuchaczy. Do mnie dopłynęły.
Wracając do strony instrumentalnej nowego albumu Ringo: jest po prostu bardzo dobrze. Akcent jest postawiony – podobnie jak na poprzedniej płycie – na perkusję i gitary. Mniejszą rolę odgrywają klawisze, pojawiło się natomiast kilka instrumentalnych ozdobników, o których niżej. Rozpatrując album od strony perkusyjnej, można stwierdzić, że Ringo nadal rządzi. Napisać, że perkusja jest idealnie dopasowana, byłoby oczywistością, więc polecam szczególnie przysłuchanie się takim utworom, jak „Speed of Sound” (w którym każde przejście jest inne!) czy „Shake It Up”, gdzie Ringo bębni jak w 1964 roku – w wieku 77 lat! (zresztą cała kompozycja brzmi jak zaginiony brat bliźniak „Matchbox” nagrany tego samego dnia co wersja Beatlesów). Interesujące bębny można usłyszeć także w „We're on the Road Again” (mocne brzmienie i ciekawe przejścia), „Show Me the Way”, „Electricity” (to bez wątpienia najmocniejszy punkt utworu), „Give More Love” (talerze) czy „So Wrong for So Long”, która to piosenka pokazuje, że Ringo nadal dobrze odnajduje się w różnych stylizacjach (w tym wypadku country). Oczywiście Ringowe przejścia są już wolniejsze, pozbawione niegdysiejszej siły i spontaniczności („Shake It Up” to wyjątek), ale Ringo nadal ma ten niepowtarzalny feeling, Ringo-drive czy jak by to nazwać.
Drugi wiodący instrument albumu, czyli gitary, jest nawet jeszcze bardziej różnorodny. Mamy na płycie sporo naleciałości country, więc króluje niepodzielnie steel guitar („So Wrong for So Long”, „Don't Pass Me By”, „Photograph”) przy niewielkiej, acz wyraźnej pomocy dobro w „Standing Still” (smaczek albumu). Fani gitar rockowych odnajdą zarówno ostrzejsze riffy („We're on the Road Again”), jak i trochę łagodniejsze brzmienia („Give More Love”). Są też popisowe solówki (Steve Lukather w „Show Me the Way”, Peter Frampton w „Laughable” czy Joe Walsh w „Electricity”). Wyróżniłbym też efekty gitarowe na końcu „Speed of Sound” (to zapewne Peter Frampton i jego talk box).
Klawisze wyróżniają się przede wszystkim w „Give More Love” i „Laughable”. Co do ozdobników, pierwsze miejsce należy się wzmiankowanej wyżej gitarze dobro w „Standing Still”. Edgar Winter zapisuje się emocjonalną, nastrojową solówką na saksofonie w „King of the Kingdom”. A Paul McCartney ofiarowuje melodyjną linię basu w „We're on the Road Again” (zakończenie tego utworu jest całkiem wzruszające: zostaje tylko bas i perkusja, Paul i Ringo, dwaj ostatni Beatlesi na polu bitwy).
Kilka słów warto poświęcić tekstom. Wyróżnia się tu np. „Laughable”, którego słowa same narzucają polityczną interpretację (a może to tylko ja). W każdym razie mogę podpisać się pod tym tekstem. „Standing Still” urzeka szczerością przekazu, podobnie jak „Give More Love”. „King of the Kingdom” jest całkiem żartobliwy, a „So Wrong for So Long” to także w zakresie tekstu rasowa klasyczna ballada country (znów brawa dla Stewarta).
Osobne miejsce należy się nowym wersjom starych utworów. Pomysł odświeżenia klasyków wydał mi się średnio potrzebny, ale efekty miło mnie zaskoczyły. Wielka w tym zasługa młodej krwi w postaci zespołów Vandaveer i Alberta Cross. Ringowe „starocie” w ich wykonaniu to w zasadzie autorskie interpretacje, które mimo że nie odchodzą zbyt daleko od ducha oryginału, to uwypuklają ukryty w piosenkach potencjał. I tak „You Can't Fight Lightning”, które wydawało mi się beznadziejnie nijakie, nabrało intrygującego charakteru, który z monotonnej powtarzalności uczynił zaletę. „Photograph” z ciepłą solówką gitarową (warto porównać ją z „kanonicznym” wykonaniem George'a) jeszcze bardziej zbliżył się do stylizacji country. Miły jest też żeński wokal (szkoda, że schowany w miksie) – takich duetów brakuje u Ringo od paru lat. Jednak największe brawa należą się zespołowi Vandaveer za aranżację „Don't Pass Me By”. Zawsze miałem wrażenie, że Beatlesi odwalili ten kawałek bez większego zaangażowania – i po półwieczu okazuje się, że można go zagrać lepiej od oryginału, i to z udziałem oryginalnego wokalisty. Przy tych trzech perełkach „Back Off Boogaloo” brzmi jedynie ciekawie – wnosi inne spojrzenie na kierunek, w jakim ewoluował utwór i zręcznie łączy dwie płaszczyzny czasowe (wykorzystano oryginalne taśmy). Na pewno to lepsza nowa wersja od starej-nowej wersji z 1981 roku.
Oczywiście „Give More Love” to album niepozbawiony wad. Największą z nich są moim zdaniem manipulacje wokalem Ringo (znowu). Rozumiem założenie, ale wykonanie jest tandetne i momentami żałosne (znowu). W „Electricity” Ringo brzmi jak robot (znowu) albo tandetna imitacja Daft Punk zrobiona na chińskim smartfonie – nawet ja poczułem się zniesmaczony. Tak, wiem, że auto-tune celowo jest tu tak ordynarny, że to nawiązanie do tytułowej elektryczności („Electricity coming through the speakers...”), ale brzmi to po prostu okropnie. Niewiele lepiej jest w „Laughable” czy „King of the Kingdom”. A można było inaczej – wystarczy posłuchać „So Wrong for So Long” czy „Show Me the Way”, gdzie słychać naturalne niedoskonałości wokalu. Minusem jest też wtórność kompozycji. Można się pobawić w dopasowywanie: „Give More Love” pasuje do „Never Without You”, „Electricity” pasuje do „Y Not”, a „Shake It Up” do „Matchbox”, i tak dalej. Niestety żaden z obecnych współpracowników Starra nie jest tak dobrym twórcą piosenek pisanych „pod Ringo” jak Mark Hudson, a i samemu Starrowi chyba nie za bardzo zależy na tym, żeby piosenki nie brzmiały jak kopie wcześniejszych utworów. No i melodie mogłyby być miejscami mniej oczywiste, mogłyby stanowić jakieś wyzwanie (znów – brakuje Marka H.).
O „Ringowatości” kompozycji się nie wypowiadam, bo nie rozumiem tego zjawiska (opinii w stylu: „Dobre jak na Ringo, ale ogólnie to żałosne”). Ja to widzę tak, że Ringo to odrębny styl muzyki, który się kupuje albo nie. Tak jak idzie się do kina na nowy film Woody'ego Allena, nowy film Terrence'a Malicka albo „nowego Tarantino”, tak słucha się „nowego Ringo”. W moim przypadku słuchało się bardzo przyjemnie. Ode mnie dla pana Starra siedem starrów na dziesięć.
_________________ Kiedy się dziwić przestanę, będzie po mnie
Ostatnio edytowany przez Fangorn Śro Wrz 20, 2017 12:01 pm, edytowano w sumie 4 razy
|