Ostatnio nadrabiam zaległości z klasyki
Zacznę tak, jak prof. Tadeusz Lubelski na prelekcji przed seansem „Do utraty tchu”, na którym byłem: „W zasadzie to każdy zna ten film i nie będzie zaskoczeniem dla nikogo, jeśli powiem, że na końcu główny bohater...” I bum! zdradził całe zakończenie.
A więc na końcu główny bohater... no dobra, nie jestem profesorem i aż tak daleko się nie posunę, ale będą spojlery, więc jeśli ktoś nie widział filmu, a nie chce znać szczegółów fabuły, to powinien uważać.
„Nocny kowboj” Johna Schlesingera to niewątpliwie jeden z najgłośniejszych filmów lat 60. Opowieść o młodym chłopaku z Teksasu, który przybywa do Nowego Jorku, by zarabiać jako żigolak, jest jednym z najważniejszych filmów w historii amerykańskiego kina. To nie tylko wspaniałe świadectwo czasów, ale i piękne dzieło, którego uniwersalne przesłanie jest czytelne dzisiaj tak samo, jak prawie pół wieku temu.
Dwudziestokilkuletni Joe Buck (Jon Voight) wyrusza w podróż przez całe Stany Zjednoczone, by dotrzeć do miasta dobrobytu – Nowego Jorku. Marzy, by pracować jako żigolak. Wierzy, że nowoczesny i kosmopolityczny Nowy Jork oraz jego mieszkanki przyjmą go z otwartymi ramionami i przywitają deszczem pieniędzy. Szybko okazuje się, że rzeczywistość wygląda inaczej. Na miejscu zostaje oszukany przez drobnego cwaniaczka i oszusta, Rico Salvatore Rizzo, zwanego (ze względu na swoją fizjonomię) „Szczurkiem”.
Pierwsze sceny szybko i zdecydowanie nakreślają nam sytuację bohatera – miasteczko bez perspektyw, słabo płatna praca fizyczna – szybka, mocna decyzja o wyjeździe do Nowego Jorku. Co pcha Joe Bucka na drugi koniec Stanów? Wydaje się, że po prostu chęć łatwego i przyjemnego zarobku. W trakcie filmu dowiemy się, że sprawa ma głębsze podłoże i znamiona może bardziej działań podświadomych niż przemyślanych. Świetnym zabiegiem jest podawanie widzowi retrospekcji z życia bohatera w formie onirycznych przebłysków, które wdzierają się nieproszone, wywoływane jakimś impulsem z otoczenia. Stopniowo więc dowiadujemy się, że pewny siebie, przystojny, pełen energii i chęci działania chłopak ucieka. Byle jak najdalej od wspomnień, od przykrych chwil i miejsc, które będą mu je przypominać. Drugi koniec kraju wydaje się najlepszym miejscem, by zacząć życie pełne sukcesów. Życie łatwe i przyjemne.
Okazuje się jednak, że los żigolaka nie jest taki, jak oczekiwał. Joe szybko ląduje dosłownie na ulicy. Wpojone w dzieciństwie przekonanie o własnej niezwykłości dodaje mu pewności siebie, która szybko okazuje się złudna, zbudowana tylko na pięknym i zadbanym wyglądzie, na fetyszyzowanym stroju kowboja. Moc dolara też nie okazuje się nieograniczona, a pieniądze wolą opuszczać portfel Bucka niż do niego wędrować. Nowy Jork, oko amerykańskiego cyklonu, miasto Amerykańskiego Snu, zadziwia i przytłacza prowincjonalnego chłopaka, ale także szybko pokazuje swoje drugie oblicze. Miasto bogactwa, kolorowych strojów, narkotykowych imprez, głośnej muzyki, wielkich neonów i gęstego ruchu ulicznego to także miasto slumsów, ruder, dzielnic nędzy i biedoty. Naiwny Joe Buck zostaje wrzucony do tego tygla bez żadnego przygotowania. Szybko zamienia pracę marzeń w przykry obowiązek, za który i tak nie dostaje wynagrodzenia. W Nowym Jorku jego kowbojski strój nie jest już wyznacznikiem tradycyjnej, twardej męskości – czasem wręcz przeciwnie. Nic nie jest takie, jakie wymarzył sobie Joe Buck.
Czy więc jego podróż jest porażką? Marzenia zostają zweryfikowane, rzeczywistość jest szorstka i brutalna, ale Joe Buck zyskuje kilka ważnych rzeczy. Znajduje przyjaciela – w postaci odpychającego, biednego cwaniaczka, który pierwszego dnia znajomości oszukuje naszego bohatera. Zmuszony przez okoliczności, zamieszkuje w ruderze zajmowanej przez Szczurka, by stamtąd próbować jeszcze raz podbić Nowy Jork. Co mu się oczywiście nie udaje, ale już z innych względów niż za pierwszym razem. Joe Buck uczy się – i to jest moim zdaniem sedno filmu – odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale za drugiego człowieka. Dojrzewa do tego, by zaopiekować się bliźnim. Robi to, czego nie potrafiły jego matka i babcia – rezygnuje z egoistycznych dążeń, by pomóc przyjacielowi, nie oczekując za to żadnej nagrody. Do końca miota się między własnym szczęściem a pomocą wzbudzającemu litość cwaniaczkowi. Ale to nie litość motywuje go do końcowej decyzji – a raczej przyjaźń. Przepiękna scena porzucenia stroju kowboja znamionuje wewnętrzną przemianę Joe Bucka – z dziecka w dorosłego. Druga podróż, którą podejmuje bohater, to w jeszcze większej mierze podróż w nieznane. Nie wie, co czeka go u kresu drogi, ale decyduje się wyruszyć w nią w imię przyjaźni. Naiwność Bucka zostaje przekuta w dobro, a egoizm ustępuje miejsca empatii.
Dzięki genialnym kreacjom aktorskim rozumiemy doskonale problemy bohaterów, ich emocje i motywacje. Wspaniały duet Jona Voighta i Dustina Hoffmana operuje przy tym środkami tak różnymi, jak fizjonomie i cechy charakteru bohaterów. Hoffman przechodzi metamorfozę, która zmienia go nie do poznania – intonacja i barwa głosu, zaniedbany wygląd, charakterystyczny sposób poruszania się (Rico kuleje) czynią z niego urodzonego ulicznego cwaniaczka. Kogoś, kogo nie chcielibyśmy poznawać bliżej, ale kto ma w sobie nieodparty magnetyzm; odpycha, ale i fascynuje. Jedna scena w wykonaniu Hoffmana jest wybitna – gdy Rico szczerze wyznaje, że nie może chodzić, gdy zdaje sobie sprawę z własnej zależności od innych. Z tego, że mimo młodego wieku jest już nieuleczalnie chorym kaleką. Rico to postać tragiczna – gdy poznajemy jego życiorys, okazuje się, że to po prostu biedny chłopak z ubogiej rodziny, którego skrzywdziło życie, próbujący związać koniec z końcem, próbujący żyć z tego, co najlepiej potrafi. Tak różny, a tak podobny do Joe Bucka, odgrywanego równie wspaniale przez Johna Voighta, który delikatniej niż Hoffman wchodzi w swoją postać, ale owocuje to także udanym i przekonującym występem. Voight świetnie przedstawia nie tylko pewność siebie, ale i zagubienie bohatera; radość i strach, gniew i dobrotliwość, naiwność i frustrację.
Na szczególne uznanie zasługują debiutanckie zdjęcia Polaka, Adama Holendra. Pozwalają nam one razem z Joe Buckiem poznawać najpierw widziane zza szyby miasteczka, a potem wielki Nowy Jork z całym blichtrem i splendorem z jednej strony, mrokiem i brudem z drugiej. Psychodeliczna sekwencja imprezy w stylu Warhola sfotografowana jest z równą pewnością i wizją, co świetnie zmontowane przebłyski wspomnień oraz dzienne i nocne wędrówki Bucka po mieście.
Osobne miejsce należy się ścieżce dźwiękowej. Piosenki oddające klimat Nowego Jorku końca lat 60. (z takimi zespołami, jak The Groop czy znane nam Elephant's Memory) są integralnym elementem filmu. „Nocny kowboj” kojarzony jest jednak przede wszystkim z jedną piosenką, „Everybody's Talkin'” w wykonaniu Harry'ego Nilssona. Rzadko zdarza się, by piosenka nienapisana na potrzeby filmu (ba! to przecież cover) tak idealnie z nim współgrała. Choć Nilsson proponował Schlesingerowi inne utwory, choć sam Bob Dylan specjalnie napisał piosenkę (ale nie zdążył jej dokończyć), to ostatecznie w filmie znalazł się wyżej wymieniony utwór, który jest piękny sam w sobie, ale na ekranie zyskuje dodatkowe znaczenie. „Idę tam, gdzie słońce prześwieca przez krople deszczu; tam, gdzie pogoda jest odpowiednia do mojego stroju” lub „Wszyscy mówią do mnie – lecz nie słyszę słów, jedynie echo duszy mej; ludzie gapią się, lecz nie widzę twarzy, jedynie cienie ich oczu” – tak mógłby powiedzieć o sobie Joe Buck.
Inspiracje „Nocnym kowbojem” widać w niezliczonej ilości filmów, także tych z ostatnich lat. Mnóstwo produkcji o nietypowej, trudnej przyjaźni wydaje się czerpać z filmu Schlesingera; wiele zawdzięcza mu także współczesne kino drogi oraz filmy o dojrzewaniu. Daleki jestem od twierdzenia, że „takich dzieł już nie robią”, jednak taki film jak „Nocny kowboj” pewnie długo nie powstanie. Na pewno w tym wypadku film, który trzeba znać, jest jednocześnie filmem, który warto obejrzeć ze względów pozahistorycznych.