Z jednej strony myślę sobie "co z tego, że inni lubią te piosenki - przecież to moja ocena", a z drugiej strony do swoich racji chciałbym przekonać faktem, że jakby puścić losowo wybranej osobie najlepszy album Lennona (Plastic Ono Band ewentualnie Imagine), takiż Harrisona (All Things Must Pass) i Band On The Run, nie miałbym wątpliwości, że dwa pierwsze albumy zrobiłyby o wiele większe wrażenie - zarówno "na wejście", jak i po dłuższym obcowaniu.
Dlaczego też piosenki Paula z czasów kwartetu chwytają serce od pierwszego przesłuchania przez każde następne aż do ostatniego, a solowe najczęściej nie? I nie jest to na pewno kwestia nastawienia, bo co jak co, ale do jego piosenek podchodzę ulgowo (może aż za bardzo próbuję wyciągnąć z nich dobre rzeczy, które tylko sobie "dopowiadam"?). Wydaje się, że sam autor to dostrzega poszerzając procent utworów macierzystego zespołu wykonywanych na koncertach z ostatnich lat. Wiadomo, że publiczność przychodząca na jego koncerty właśnie ich domaga się najbardziej, ale czy rzeczywiście uległby tej prośbie, gdyby nie rozumiał, że to właśnie one są najlepszymi dziełami w karierze?
Zgadzam się z Yer Blue. Właśnie Paul nie robi muzyki trudnej - wręcz nazwałbym ją przesadnie wygładzoną, właśnie dla gospodyń domowych (ale z dobrym gustem:P), która męczą na dłuższą metę po prostu - choć też przecież włączam je dla niezobowiązującej rozrywki, a nie Wielkiej Muzycznej Przygody w Inny (nowy? lepszy?) Wymiar. Po prostu trzeba odróżnić muzykę dobrą i złą - to, że zarejestrujemy słaby materiał w trudnej formie, to jeszcze nie znaczy, że będzie ona dobra - wręcz może okazać się jeszcze gorsza. Nie wiem czy koneser mógłby się nią baczniej zainteresować jego solową twórczością (a już w ogóle jakby to nie był TEN WIELKI BEATLES). Przecież już w czasach Beatlesów był konflikt między Johnem i George'em (którzy byli zwolennikami bardziej "awangardowej" drogi rozwoju") a Paulem, który preferował miłe dla ucha przyjemnie, niezobowiązujące piosenki oparte na jakieś zgrabnej historyjce (teksty pozostałych były bardziej autobiograficzne). Nawet jak próbował eksperymentów w obrębie grupy czy też na własną rękę, to jego próby okazywały się najczęściej nijakie (a przecież nie o to chodzi w eksperymencie!) i mocno zachowawcze w stosunku do (byłych) kolegów z zespołu. Po prostu generalnie w nagraniach Lena i Harriego czuję pasję, której brakuje dosyć wyrachowanej, nieco nieszczerej muzyce Mcci (na zasadzie: jestem zdolnym muzykiem, gram na wielu instrumentach, to wyjdę od takiej sekwencji, dodam trochę tego - trochę tu, trochę tam, tu przyda się mostek dla urozmaicenia, żeby nudno nie było...). Nie bronię mu pracować tak jak mu się podoba, ale nie wydaje mi się, żeby pisał z potrzeby serca, tylko dlatego, że uwielbia grać, być czynnym muzykiem (a Harrison i Lennon w pewnym momencie przerwali kariery, kiedy doszli do wniosku, że nie mają nic do powiedzenia), przez co jego niewątpliwy, wielki talent rozmienia się na drobne. Pracoholizm rzadko się sprawdza w muzyce - choć gdyby nie ta cecha McCartneya (szczególnie w porównaniu z Lennonem), nie moglibyśmy się cieszyć tyloma albumami Beatlesów. Niestety sztuka jest pracą bez stałych godzin i nie można zaplanować napisania utworów - oczywiście jeśli liczymy na porażający poziom tychże produkcji - najlepsze pomysły najczęściej przychodzą niespodziewanie. Produkcje The Beatles są na skalę światową absolutnie bezkonkurencyjni, ale dyskografia Paula ma w tej perspektywie przeciwników w postaci mnóstwa o wiele lepszych zespołów/wykonawców. Właśnie z wiekiem dostrzegam mankamenty muzyki - muzyki w ogóle, nie tylko Paula. Ale dokonania zjednoczonych Beatlesów z wiekiem wyłącznie zyskują... (co jest potwierdzeniem ich ponadczasowości - piosenki solowe Paula nie zawsze znoszą próbę czasu).
A największym grzechem Mrs Vandebilt jest jej zbytnie przedłużenie w czasie (z niepotrzebnymi "powrotami") - pamiętacie jak kapitalny efekt dawały króciutki utwory The Beatles? Wybrzmiały, zanim na dobre się rozkręciły, dzięki czemu można było je zapętlać niemal w nieskończoność. Nie powiedziałbym, że tragicznie gra na perkusji - ok, nie jest wirtuozem, jego umiejętności nie pozwalają mu poszaleć, prawdziwy pałker wymyśliłby pewnie bardziej finezyjne partie, ale nie jest najgorzej - często akurat takie "podstawowe" partie są najbardziej adekwatne. Z partiami na Band On The Run generalnie jest wszystko ok (poza tym, że z reguły brzmią jak kartony) - a z tego co wiem, odpowiadał za wszystkie. (dzięki za 222, bo wcześniej nie słyszałem)
Specjalnie wybrałem taki, dosyć ostry ton wypowiedzi, bo mam wrażenie, że jako społeczność beatlesowska (której niejako zadaniem jest ich promocja) często nie mamy odwagi czasem powiedzieć głośno, że coś im się nie udało. Moje słowa były szczere i adekwatne - przecież tam gdzie pochwały się należą, tam chwalę i wcale przesadnie się nie wyżywam tylko po to, by zachować równowagę w przyrodzie