A ja niedawno skończyłam czytać wspomnianą tu już kiedyś powieść Larsa Saabye Christensena "The Beatles", która w posiadanym przeze mnie niemieckim tłumaczeniu nosi tytuł "Yesterday".
Książka opowiada o kilku latach przyjaźni pomiędzy czwórką nastoletnich chłopaków mieszkających w Oslo. Rzecz oczywista, każdy z nich jest wielkim fanem Beatlesów, przybierają nawet beatlesowskie imiona i planują założyć własny zespół (uderzające podobieństwo do naszego rodzimego filmu pt. - nota bene! - "Yesterday"), do czego w końcu nie dochodzi.
Akcja książki rozpoczyna się w 1965 roku. Każdy jej rozdział opatrzony jest tytułem beatlesowskiej piosenki, która była popularna w okresie opisywanym w danym rozdziale; np. pierwszy rozdział, opisujący wydarzenia z wiosny 1965 roku, nosi tytuł "I Feel Fine", a kolejny (lato tego samego roku) - "She's a Woman".
Wbrew pozorom wzmianek o samych Beatlesach nie ma w tej powieści znowuż jakoś niesamowicie dużo. Regułą jest, że dokładne opisane są wrażenia chłopców przy pierwszym odsłuchiwaniu każdego beatlesowskiego longplaya począwszy od "Rubber Soul" - i to właśnie fragment związany z tą płytą zapadł mi w pamięć najbardziej. Cytuję w błyskawicznym tłumaczeniu własnym:
Cytuj:
Drugiego dnia Świąt siedzieliśmy u Seba w pokoju gapiąc się na Rubber Soul Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. (...)
Nie poznawaliśmy ich.
- Co to ma być? - zapytał cicho Seb.
(...)
Gdy słuchaliśmy Norwegian Wood i kompletnie nic nie rozumieliśmy, Gunnar wskazał desperacko na zdjęcie Johna w lesie.
- Norweski las! - jęknął. - Norweski las! I co to u licha jest ten sitar!
Seb doczołgał się do głośnika i próbował usłyszeć sitar, to musiało być coś naprawdę niezwykłego. (...) Michelle wydało mi się nieco słabe, natomiast Girl przeszyło mnie jak strzała sprawiając, że było mi na przemian zimno i gorąco (...) Gunnar był bliski płaczu, na czoło wstąpił mu pot, a usta miał szeroko otwarte.
- C-c-co się właściwie stało? - wymamrotał Ola.
(...)
Nadszedł Sylwester i tego wieczoru siedzieliśmy u Gunnara jedząc lody z sosem czekoladowym. (...) na talerzu adaptera znajdował się Rubber Soul, a my zaczynaliśmy powoli popadać w prawdziwą rozpacz.
- Ten sitar jest całkiem niezły - zaczął Seb.
Popatrzyliśmy na niego.
- To znaczy, uważam, że to całkiem fajna sprawa, że spróbowali wykorzystać coś takiego, i uważam tak tylko dlatego, że przecież, u diaska, nikt wcześniej tego nie próbował!
Nagle w drzwiach pojawił się Stig [starszy brat Gunnara - przyp. tłum.] z piwem w każdej dłoni.
- Rubber Soul to najlepsze, co kiedykolwiek zrobili Beatlesi - powiedział. - Mają moje największe uznanie.
Skłonił się głęboko. Nic nie kapowaliśmy.
- Co, nie zgadzacie się ze mną? - zapytał, gdy już się wyprostował.
(...)
Stig patrzył na nas w zdumieniu, po czym zaśmiał się głośno, postawił piwo na półce z książkami i podszedł do nas.
- Bob Dylan powiedział, że Beatlesi muszą jeszcze bardziej dopracować swoje teksty. Posłuchajcie sobie tylko Nowhere Man. Tak to właśnie jest: wszyscy mają klapki na oczach i gówno ich obchodzą inni ludzie, mają gdzieś, że nad głowami wisi im bomba atomowa(...). O tym przecież jest ten utwór!
(...)
A Norwegian Wood nie oznacza tylko lasu i drzew. Chodzi o tytoń, kapujecie, taki tytoń, jaki Indianie palą w swych fajkach pokoju.
Ostatecznie chłopcy przekonali się co do płyty
Interesujce wydało mi się to, że w tej powieści Beatlesi zdają się być bardziej popularni wśród chłopaków niż dziewczyn - te ostatnie słuchają raczej Simona& Garfunkela czy Donovana. Pewnym zaskoczeniem było również dla mnie to, że o ile na początku książki pada informacja, że czterej chłopcy byli przekonani, że nic ich nigdy nie rozdzieli, a "Beatlesi nigdy się nie rozwiążą", to gdy parę rozdziałów później główny bohater (a zarazem narrator) dowiaduje się, że Beatlesi się rozpadli, przechodzi to u niego właściwie prawie "bez echa" (aczkolwiek chwilę potem bohater przeżywa załamanie nerwowe, może coś w podświadomości więc?).
Czy mi się ta książka podobała? Raczej tak, choć nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś więcej, może więcej odniesień do Beatlesów lub jakiś beatlesowskich symboli, jakiegoś "drugiego dna", sama nie wiem
Poza tym przy końcu powieści troszkę zaczęłam się już nią znudzać. Nie mniej jednak, jak już się ją zdobędzie (co samo w sobie jest rzeczą trudną, bo zdaje się po polsku było tylko jedno wydanie) to przeczytać warto, a już na pewno, jeśli jest się pasjonatem lat 60.