sadie:) - u mnie było podobnie
czytałam właśnie pewien artykuł (dostępny na stronie
http://georgeharrison.w.interia.pl):
Ludwik Stomma napisał(a):
A jednak było i coś więcej jeszcze. Pod błazeńską maską groteski i dowcipu za wszelką cenę powtarzają się uporczywie w manifestach beatlesowskiego pokolenia przesłania protestu przeciw przemocy, rasizmowi, deptaniu praw człowieka, ekscesom nierówności społecznych. Niekiedy natrętne, jak w She's Leaving Home, częściej przypucowane pudrem rzekomej naiwności, a przez to jeszcze bardziej skuteczne. Tak! Skuteczne właśnie. Czyż to bowiem nie ci długowłosi w kwiaciastych koszulach zmusili Nixona do wycofania się z Wietnamu? A gdyby Amerykanie się z Wietnamu nie wycofali - jakąż miałby później Carter legitymację moralną do głoszenia praw człowieka, kolejny zaś prezydent do przestrzegania przed "imperium zła"? Jak wyglądałyby prawa mniejszości rasowych bez kampanii Ku-Klux-Klanu przeciw "beatlesowskiemu zagrożeniu" i bez żółtej żony Johna Lennona? Kto usłyszałby o zbrodniach sojusznika USA - filipińskiego kacyka F. Marcosa - gdyby czterech długowłosych młodziaków nie odmówiło udania się do niego na kolację. Barman z liverpoolskiego promu, który zamiast zafascynowany pędzić do bajkowych pałaców, woli narazić karierę i życie (najdosłowniej), bo mu się nie podoba, że gospodarze mają zwyczaj mordować poddanych bez sądu... - to już nie jest poza. To już jest charakter. I lekcja. Tym bardziej istotna, im słynniejszy nauczyciel.
Dzisiaj dzieci-kwiaty nie są w modzie. Doczekaliśmy się pokolenia maklerskich chartów zakochanych w szeleście banknotów, zaś na wojnę w niebywałych Bałkanach patrzących przez pryzmat interesu, bo cóż może być ważniejszego. Ja im na to: je, je, je. Zaś jubilata Ringo Starra pozwolę sobie włączyć do panteonu pogromców totalitaryzmu i ludzi, którzy fajną jakąś przynosili nadzieję.
(sorry, że długi cytat, ale myślę, że warto, pewnie niektorzy znają)
wtedy coś mnie autentycznie tknęło od srodka. poczułam że ja i moi znajomi... siedzimy tutaj sobie i wali nas wojna w Iraku, ktora nawet nie wiem, czy juz się skonczyla czy nie, co się tam teraz w ogóle dzieje. i nie robimy nic pożytecznego, siedzimy nad krzyżowkami genetycznymi, zakuwamy daty, żremy pizze z samego dołu menu, jeździmy nad jakieś brudne jeziora zamiast... zamiast... no właśnie, co? poczułam jakiś ogromny wstręt do siebie, jak do straszliwie egoistycznej istoty
i kompletnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić.
na razie tylko sie modlę, mam pewne plany na przyszłosc, mam nadzieję, ze cos z tego wyjdzie... kiedy dowiedzialam sie w szkole, jakoby to całe pokłady zywnosci były zmagazynowane poza obiegiem rynkowym, żeby podnieść ich ceny, ogarnęła mnie bezsilna złość. bezsilna. teraz wiem, że warto cos robic, bo nigdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie, a nawet jeśli nic nie wyjdzie, to przynajmniej bede mieć swiadomosc, ze nie siedzialam z zalozonymi rękami.
kiedyś na liście swoich wartości "pokój na świecie" bylabym gotowa umieścic na samym dole, na szesnastej pozycji, teraz byłoby zupełnie na odwrót.
i dziękuję za to Johnowi, Paulowi, George'owi i Ringo.
ufff, powiedzialam to komus i już mi lepiej.