Troszkę odgrzewam temat, ale chciałem podzielić się z wami moją recenzją.
MiniCartneyKoniec roku 1969. Kończy się pewna epoka w muzyce, kończą się Beatlesi. Trudno wskazać wszystkie przyczyny, dla których zespół zmierzał ku rozpadowi; trudno jednoznacznie określić, czy stało się dobrze, czy źle. Faktem jest natomiast, że zanim Beatlesi rozlecieli się oficjalnie (procedura trwała zresztą kilka dobrych lat) każdy z Fab Four zdążył wydać kilka albumów solowych. Jednym z pierwszych był “McCartney” nagrywany właśnie od końca 1969 roku przez… Paula McCartneya (zaskakująca zbieżność!).Powiedzmy to sobie na samym początku – Beatlesi byli tak sławni, a atmosfera wokół nich tak nagrzana, że Paul mógł wydać półgodzinne szurania taboretem, a płyta i tak by się sprzedała (coś podobnego uczynił zresztą John Lennon na “Unfinished Music”). Po raz kolejny jednak potwierdziło się, że były dla Beatli rzeczy ważniejsze niż pieniądze (nie wmawiajmy sobie oczywiście, że funty czy dolary były im zupełnie zbędne – co to, to nie). Otóż McCartney zamiast symfonii taboretowej stworzył przemyślany, spójny i ponadprzeciętnie równy album. Album, dodajmy, bardzo minimalistyczny (tum-duru-dum! zagadka tytułu artykułu rozwiązana!).
Na wszystkich instrumentach gra sam Paul (uważany swoją drogą przez The New Grove Dictionary of Music and Musicians za “czołowego multiinstrumentalistę popu”), śpiewa też tylko on (no dobra, pomaga mu czasem wspaniała żona Linda), duża część utworów nagrana została w jego domu na zwykłym magnetofonie czterościeżkowym. Aranżacje są niezwykle proste, ubogie, a największym “szaleństwem” w tej kwestii pozostaje chyba użycie kieliszków (“Hot as Sun/Glasses”). Cała płyta trwa nieco ponad pół godziny, najdłuższy utwór cztery minuty. Śpiewania nie ma zbyt wiele, a jeśli już się pojawia, to docierają do nas naprawdę proste słowa (w początkowym “Lovely Linda” Paul powtarza wciąż tylko dziewięć wyrazów – wliczając w to “lalala”). Minimalistyczna jest nawet okładka albumu. Wszystko proste, proste, proste.
Ale w żadnym wypadku prostackie! Takie na przykład “Maybe I’m Amazed” pozostaje jedną z najwspanialszych piosenek (bo słowo “pieśni” byłoby tu chyba nieco nie na miejscu) o miłości. A może i najwspanialszą. Wtórują jej poświęcone podobnej tematyce “Oo You”, czy wspomniana “Lovely Linda” – każdy utwór o miłości, każdy z u p e ł n i e odmienny. Bo choć słuchając “McCartney” możemy się poczuć jak gdybyśmy wpadli na niezobowiązującą pogawędkę do dobrego znajomego, który zaczyna nagle przygrywać na stojącym w salonie fortepianie, to pamiętać jednak musimy, że owym znajomym jest James Paul McCartney – absolutny geniusz. Czy to chodzi o muzykę, czy o teksty, czy też – zwłaszcza – o efekt finalny.
Głupio mi używać w zakończeniu sformułowań “płyta idealna”, “płyta perfekcyjna”, “płyta dopracowana”. Powtórzę więc jeszcze raz: “McCartney” to album prosty. Nadający jednak przy okazji jakby nową wartość owemu słowu na “p”. Poza tym album zaskakujący. Pamiętajmy bowiem, że zagrał, nagrał i wyprodukował go ten sam człowiek, który współuczestniczył we wprowadzaniu do muzyki rockowej kwartetów smyczkowych, czy całych orkiestr, który lubował się w czerpaniu z tradycji wodewilowej, który napisał w swojej karierze kilka oratoriów czy innych oper. Dlatego też nie przymuszam do słuchania owej minimalistycznej płyty tych, którzy dopiero zaczynają poznawać solową karierę sir Paula – jest ona bowiem dla jego kariery dość nietypowa.
Nie przymuszam, ale zachęcam. Warto jak cholera.
Recenzja
pochodzi z mojego bloga, na którego przy okazji zapraszam.