Camel / Robert Plant: Dwa Wyjątkowe Koncerty w odstępie zaledwie 48 godzin! Coś Takiego może się przydarzyć Tylko Raz!
Oba świetnie nagłośnione i oba za szybko się skończyły… Obydwa wcale z nie optymalnymi setlistami, ale bardzo szybko okazało się, że ważniejszy jest nie zestaw tytułów, tylko TO CO Z MUZYKĄ ROBI ARTYSTA. A w obu przypadkach działo się Pięknie!
ROBERT PLANT & The Sensational Space Shifters, 21 lipca 2015, Dolina CharlottyNa Festiwalach Legend Rocka w Dolinie Charlotty byłem chyba 7 razy, ale pierwszy raz zdarzyło się tam, że cały koncert cała publiczność amfiteatru przeżyła na stojąco, poderwawszy się z miejsc od pierwszych dźwięków (zagranych z zaskoczenia!), jakże leciwych i niemodnych - funky z Fenderem a la Stevie Wonder, a jednak porywających, choć w życiu nie obstawiłbym Trampled Under Foot jako openera, a jednak zadziałało od razu!
Bardzo szybko stało się też jasne, że jest to KONCERT ROBERTA PLANTA, a nie „odgrzewane Led Zeppelin”. Plant oczywiście „musi” mierzyć się z Legendą LZ i nigdy od tego nie ucieknie - dopóki występuje, zawsze będzie to dla niego kwestia „problemu kompromisu” (Macca też to przerabiał), ale uważam, że poradził sobie z tym znakomicie. W tym kontekście zrozumiałe jest dla mnie, że stare klasyki LZ zostały przearanżowane, jednak żal, że niektóre zaprezentowane zostały w wersjach skróconych.
Patrząc na zestaw tytułów, można by ponarzekać, że dałoby się stworzyć atrakcyjniejszą setlistę, ale to co zabrzmiało ze sceny dementuje jakiekolwiek narzekanie.
Koncert był PORYWAJĄCY
i może trudno w to uwierzyć - w większości wręcz… Taneczny! Lubię, gdy artysta ma świadomość swojego repertuaru i działa nim perfekcyjnie - tak było tutaj: znakomicie przygotowany i dopracowany, bardzo rytmiczny zestaw, powiedziałbym Atrakcyjny Show. Nic tu nie działo się przypadkowo, zaplanowany był każdy dźwięk, zero miejsca na improwizację (no bo nie było Jimmy Page’a
), ale dramaturgia, gradacja utworów, wszystko to nie dawało chwili wytchnienia. Profesjonalizm.
W tym (jednak dość krótkim) występie Plant zaprezentował cały przekrój stylistyczny swojej Muzycznej Drogi - był rock and roll, blues, folk, hard rock, było nawet przebojowo (utwory z nowego albumu na żywo sprawdzają się rewelacyjnie) i było też egzotycznie (wśród muzyków byli: skrzypek z Afryki i bandżysta z… Liverpoolu!
)
Brzmienie zespołu Planta - Sensational Space Shifters - bardzo mi się podobało. Znowu - nie było mowy o kopiowaniu Led Zeppelin i jestem pewien, że jest to zabieg celowy i wychodzi to Plantowi na dobre. Niezbyt liczne solówki gitarowe też wyraźnie odcinały się od jakichkolwiek zagrywek pod Page’a i też uważam, że jest to decyzja świadoma i też z dobrym skutkiem. Naprawdę bardzo profesjonalnie, z dużą kulturą i bardzo artystycznie udało się Plantowi pogodzić swoją zeppelinową przeszłość z solową teraźniejszością.
Głos Planta - poza dyskusją, rzekłbym, że po latach nabrał takiej Dojrzałej Dorosłej Mocy.
Najpiękniejszym punktem koncertu był The Rain Song - był chyba takim Świadomym Darem dla fanów LZ - zagrany nutka w nutkę zgodnie z oryginałem. W środku tego bardzo „tupanego” koncertu był Cudowną Chwilą Nostalgicznego Wzruszenia. W nocnej scenerii Doliny Charlotty zabrzmiał jakby TU było jego miejsce
.
CAMEL, 19 lipca 2015, PoznańPodpisuję się pod CameloRefleksjami Maxwella.
Na krakowskim koncercie Camela w 1997 roku stałem ZaUroczony Dźwiękami, nie dowierzając, że jestem świadkiem tak Pięknego Emanuowania Melodią i Uczuciami. Andy Latimer „posiadł” mnie wówczas CAŁKOWICIE, zabierając do swojej Historii o ‘Porcie Łez’.
Gdy teraz, 18 lat później Andy Latimer znowu zabrał mnie w swoją kolejną Uczuciową Podróż, zastanawiam się ILU jest naprawdę PRAWDZIWIE UCZUCIOWYCH Gitarzystów… Andy Latimer Jest w TYM EKSKLUZYWNYM GRONIE bez dwóch zdań, wymieniłbym jeszcze kilku, może kilkunastu... ale jest to (dla mnie) wąska Elita.
Mając w pamięci Tamten Koncert, oprócz ekscytacji przed ponowną Camelozą odczuwałem też pewien niepokój - jak to będzie po takiej przerwie i chorobie AL? Pomyślałem sobie, że to będzie taki „ciąg dalszy”, że Andy L. dopowie to czego wtedy nie zdążył - taka myśl mnie naszła ponieważ Wielbłądzim Zbiegiem Okoliczności na koncercie sprzed lat ostatnim bisem było Never Let Go, a otwieraczem na koncercie tegorocznym było… właśnie Never Let Go - coś jakby kontynuacja: „zaczynamy w tym miejscu gdzie ostatnio się zatrzymaliśmy”.
Wzruszenie na tamtym koncercie było inne niż teraz - wtedy Zaskakujące, a teraz bardziej Świadome, bo spodziewane, jednak nie wiedziałem, że aż Takim Pięknem będzie wywołane.
Prawdę mówi Maxwell - ja też czułem Więź, czułem że Andy L. gra dla takich jak ja i innych WielbłoSłuchaczy wokół mnie, którzy rozumieją, czują i kochają Taką Muzykę
.
W zasadzie myśli, które kołatały mi się po głowie po tej wyjątkowej niedzieli układają się w te same słowa jak w refleksjach Maxwella: Wzruszenie, Szczerość przekazu i Malowanie Gitarowych Obrazów.
Andy Latimer jest większym Artystą niż jego pozycja w świecie muzyki. Grono tych, którzy Go kochają na pewno nie jest tak liczne, jak fanów Pink Floyd, czy Genesis, ale jest to grono bardzo Wierne, Rozsmakowane, rzekłbym Wytrawne
- prawdziwi Smakosze - i chyba wiedzą o tym obie strony: i On, i my - słuchacze i wielbiciele Camela.
Chyba nie spodziewał się Tak Gorącego Przyjęcia. Publiczność była wręcz GŁODNA Camela! Gdy po którymś utworze przedstawił wszystkich Muzyków, siebie oczywiście nie wymieniając, z lewej flanki publiczności wyrwało się donośne „Andyyy!!!” Wtedy Colin Bass (nomen omen basista
) dorzucił w mikrofon: „And, of course, Mr Andy Latimer!” Owacje były tak donośne i długie, że wydało mi się, że ich Adresat był trochę zażenowany intensywnością oklasków. Taki Gigant! Zero gwiazdorstwa…
Gdy zaczęli grać… znowu wszelkie „utyskiwania” odnośnie setlisty przestają mieć znaczenie. Latimer naprawdę MALUJE gitarą. Głównie są to Dźwiękobrazy Pastelowe, ale ale! - w studyjnie niezbyt atrakcyjnym Another Night, na scenie Andy stał się Zwierzem Gitarowym
, a w trwającym chyba 3 razy dłużej niż wersja albumowa Mother Road przeCamelował się w Gitarową Bestię!
Ale Pastele Najpiękniejsze! To „przetrzymanie” dźwięku - takie Specyficznie Latimerowe, nie „techniczne”, ale Prawdziwie ARTYSTYCZNE - Pełne Uczucia i Nostalgii, Miękkie… Łkające Serce… Ech, to jak mówienie o Kwiatach, zamiast Obcowania z Nimi…
Poznańska CameLista - jakich utworów by nie wybrano, z każdego zestawu AL jest w stanie zrobić Spektakl Muzyczny - bez telebimów, bez pirotechniki, bez efektów specjalnych (nawet w skandalicznie prześcieradłowej oprawie poznańskiego ‘pawilonu muzycznego’) - bo jest Prawdziwy, Autentyczny (nie oszukuje, jak wielu obecnych pseudo-artystów, niby-„muzyków”-celebrytów), o Jego technice nawet nie ma dyskusji, Gra Sercem! - za Taką Szczerość ma mnie ‘kupionego’ bezwarunkowo!
Dramaturgia Koncertu (tak jak u Planta) Perfekcyjna! Trudno to wszystko ubrać w słowa. Latimerowej Gitary Było Tak Wiele! Można by zapełnić Nią cały rok - w tym znaczeniu koncert nie był „za krótki”… Trwał Tyle, Ile Andy Chciał / Mógł nam Maksymalnie Przekazać.
Przy Cameralnym intro do Ice nikt z publiczności nawet nie chrząknął, nie kichnął, nie zaszurał, bo nikt po prostu nie śmiał, a nawet jeśli jakiś profan to zrobił, to ja tego NIE słyszałem - bo byłem też w Intro do Ice i Dźwięk / Szept Łez wydawał się chyba Jedynym „Stosownym” Odgłosem Duszy… Dla Takich Dwóch Minut warto jechać kilka godzin…
Finał - Lady Fantasy (Dama Camelowa?
) jest Utworem Doskonałym, Wielowątkowym, w którym Dzieje Się Tak Wiele, gdzie Każda Nuta wydaje się być Absolutnie na Miejscu, gdzie nie ma dźwięków ZBĘDNYCH (to mój prztyczek pod adresem WIELU gitarzystów), to Takie Dzieło, które (bez względu na dziedzinę) zdarza się Twórcy popełnić Tylko Raz! A zmierzanie się z nim na żywo NIE na zasadzie ‘rutyny’ czy ‘kultu’, (co dla niektórych jest niezwykle trudne), tylko Świadomie Prawdziwie, daje Artyście i Publiczności Przeżycie równe… mhm, Absolut?
Na osobny komentarz zasługują wspólne partie wokalne Colina Bassa i Andy Latimera. Żaden z nich nie jest wielkim wokalistą, ale gdy razem stawali przy mikrofonach, płynęła z Tego Duetu taka Jesienna Matowa Nostalgia, że nawet kamień by się załzawił... Szczególnie w ostatnim ‘heartbreak-erze’ - Long Goodbyes, w zmienionej (z konieczności) tonacji, zaśpiewanym inaczej niż oryginalny wokal nieobecnego Chrisa Rainbowa… Przejmujące Doznanie. Być Tam, to Szczęście!
PS. Muzyka (Ta Piękna) sprawia Cuda. Przyznam, że Czułem Jej Moc, będąc w kontakcie z WspółUczestnikami Cameliady, którzy zjechali na To Magiczne Święto z różnych miejsc. Yer Blue powiedział, że to „najlepszy wypad koncertowy w jego życiu” (mam to na piśmie
), Maxwell i ja spojrzeliśmy na nasze uśmiechnięte gęby w dziewiątej sekundzie Latimerowania i komentarz był zbyteczny, a znajomy Maxwella przejechał kilka godzin pociągiem, ze złamaną ręką - żeby Być na Camelu (a po koncercie, nocą, z powrotem wracał pociągiem - z nadal złamaną ręką).
Wszystkim WspółWielbłądom Dziękuję za Wspólne Wielbłądzenie
.
PPS. Nie lubię być szoferem po Takich Koncertach… powinno to być ‘zabronione’…
PPPS. Chciałbym żeby Camel zagrał w Dolinie Charlotty - to optymalnie Wymarzone Miejsce na Jego Gitarowe Pastelowe Obrazy.
PPPPS. Pilnie kupię Wielbłąda!