Rita napisał(a):
Audrey... może nie miała głosu musicalowego - zachowało się m.in. "Show Me" w jej wersji
https://www.youtube.com/watch?v=H8zyF0ZOy3k i chyba wszyscy się zgodzą, że nie jest to idealne wykonanie- ale być może jej śpiew lepiej zgrałby się z postacią Elizy? Niestety, nigdy się tego nie dowiemy.
Wersja Audrey jest sto razy lepsza!
A w nawiązaniu do samego jej występu, to moim zdaniem to ona powinna dostać Oscara za ten film, a nie Rex Harrison. Na Youtube są jeszcze "I Could Have Danced All Night", "Without You", "Wouldn't It Be Loverly" i "Just You Wait" w jej wykonaniu. Szczególnie ten ostatni utwór jest rewelacyjnie wykonany i zupełnie nie rozumiem, czemu nawet tutaj dołożyli partię Marni Nixon (
https://www.youtube.com/watch?v=vbdVvIbB1KU). Może nie wszystkie wykonania są lepsze niż Marni Nixon (w sensie czystości głosu), ale są bardziej szczere w kontekście roli i bardziej realistyczne. I moim zdaniem szkoda, że Audrey została zdubbingowana (niestety to była norma w tamtych latach). Dzisiaj już przeważnie wykorzystuje się głos aktora grającego daną rolę (oczywiście zwykle w wykonaniu studyjnym), co nadaje autentyczności. Ciekawym pomysłem jest natomiast ten zastosowany w "Nędznikach" Toma Hoopera, bo tam większość partii wokalnych zarejestrowano bezpośrednio na planie (stąd czasem nieidealne wykonania). Ogólnie to jestem zwolennikiem śpiewu aktorów grających daną rolę w musicalach, nawet jeśli nie miałby być idealny. Aktorzy, którzy wcale nie umieją śpiewać, nie powinni po prostu grać w musicalach
A wracając do "My Fair Lady", to oczywiście masz rację - kwestia sytuacji kobiet w Anglii rzeczywiście nie jest tylko marginalnym wątkiem, ale bardzo ważnym i wręcz oczywistym tematem filmu (tak oczywistym, że chyba dlatego tego nie dostrzegłem
). Kto wie, czy (razem z innymi kwestiami społecznymi, np. zarysowaniem nierówności społecznych przez porównanie sytuacji arystokracji i plebsu w Anglii początków XX wieku) nie ważniejszym niż wątek relacji damsko-męskich. Co do "przeniesienia" Elizy do wyższej warstwy społecznej: tutaj ciekawy jest wątek jej ojca - dostał pieniądze, o które wcześniej musiał żebrać u córki i pewnie u znajomych, mógł robić z tymi pieniędzmi co chciał, był ustawiony do końca życia - czyli, wydawałoby się, że zyskał szczęście. Ale dostał też "bagaż" nowej pozycji społecznej (bo to w dużej mierze pieniądze o niej decydują, jak widać z filmu, już nie tylko szlachetne urodzenie) - spętanie konwenansami (był już "szanownym panem Doolitle", a nie starym Alfiem), grupkę takich jak on wcześniej pasożytów pragnących jego pieniędzy, nie mówiąc o żonie, która zdecydowała się za niego wyjść jak już był bogaty. Powrót do "wolności" byłby możliwy, gdyby oddał komuś lub rozdał pieniądze, ale - jak sam mówi - brakuje mu do tego zdecydowania, odwagi, bo życie bogate nie jest może wolne, ale jest wygodne. Podobnie Eliza - jej trudniej jest powrócić do życia, jakie znała wcześniej (bo nawet nikt jej już nie rozpoznaje w szykownych strojach i makijażu), ale mogłaby to teoretycznie zrobić, jednak wiązałoby się to z utratą pełnego pragmatycznych korzyści i wygód życia. Kto na jej miejscu wróciłby do życia kwiaciarki? Chyba nikt. Nawet jeśli tęskniła za prostotą świata, który porzuciła, to profesor Higgins dał jej w pewnym sensie szansę, którą wykorzystała. Jako kwiaciarka miałaby cięższe życie i wcale nie szczęśliwsze. Może po prostu sytuacja kobiet w tamtym czasie i miejscu była trudna niezależnie od pozycji społecznej. Albo inaczej (w odniesieniu już nie tylko do kobiet, a np. ojca Elizy) - każda pozycja społeczna ma swoje dobre i złe strony; pytanie, co jest ważniejsze: pragmatyczne czy idealistyczne podejście do życia? Pieniądze i materialne dostatki czy wolność i niezależność? Co do utraty niezależności Elizy, to zależy, jak na to spojrzeć - z jednej strony rzeczywiście zostało jej tylko korzystnie się "sprzedać" i wydać dobrze za mąż, ale z drugiej - Eliza bardzo dobrze umiała sobie ustawić profesora w ostatnich scenach, więc myślę, że poza nabyciem pewnych konwenansów natury wychowawczej (brak spontaniczności i beztroski, chyba że w warunkach domowej prywatności) nie wyszła na eksperymencie Higginsa źle. Już od początku miała tak silną osobowość, że profesorowi nie udało się jej do końca "utemperować" - tak sądzę.
Idąc za ciosem, obejrzałem wczoraj "Deszczową piosenkę", ale to jednak nie do końca moje klimaty. Wrócę prędzej do musicali z lat 60. Owszem, nie można odmówić "Deszczowej piosence" świetnego aktorstwa, radosnego klimatu beztroski (nie przejąłem się zbytnio problemami bohaterów), piosenki są całkiem przyjemne, ale... No cóż, to lata 50.: dużo tańczenia i slapsticku, wszyscy cały czas się uśmiechają, życie jest tak naiwnie bezproblemowe, dobro zwycięża, a zło zostaje ukarane
Ciekawy natomiast jest przede wszystkim wątek przełomu w kinematografii związanego z pojawieniem się kina dźwiękowego i odejściem na przymusową emeryturę wielu sław kina niemego (na faktach). I karykaturalne przedstawienie ówczesnego Hollywood (ciekawa postać reżysera czy wzorowanej na Poli Negri femme fatale). Przyjemna rozrywka, ale po takim seansie nie ma zbytnio o czym myśleć
Rita napisał(a):
Fangorn, ja Ci mogę z marszu polecić wszystkie moje ulubione filmy, jeśli do każdego napiszesz taką recenzję
To rzuć jakimiś tytułami, może któryś jest też moim ulubionym? Bo wtedy mógłbym pisać i pisać