Widziałem „Hair” we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol. Szczerze mówiąc, musical jako taki – nowe dla mnie doświadczenie – nie wywarł na mnie jednoznacznie pozytywnego wrażenia, a to z kilku powodów. Po pierwsze, to były bilety wygrane w konkursie i miejsca były na balkonie na samiutkiej górze, z kilometr od sceny. Nie wpadłem na to, żeby wziąć lornetkę
, więc niewiele widziałem. Po drugie, wcześniej znałem film „Hair” Miloša Formana i niesamowicie mi się spodobał. Udało mi się obejrzeć go po raz pierwszy w kinie, a nie na komputerze czy telewizorze, i wyszedłem z sali naprawdę pod ogromnym wrażeniem. Przede wszystkim same piosenki są rewelacyjne, wykonania bezbłędne, a kostiumy, klimat lat 60. (mimo że film powstał przecież w samej końcówce następnej dekady) bardzo autentyczny (tak mi się wydaje), sama historia (szczególnie zakończenie) angażuje emocjonalnie. Uwielbiam takie zestawienia naiwności i brutalności życia, jak w tym filmie. Natomiast musical? Wykonania piosenek już nie tak dobre, polskie słowa odzierają jednak utwory z autentyczności (amerykańscy hippisi śpiewający po polsku – jakoś mnie to nie przekonuje); ponadto w musicalu prawie połowa piosenek była inna niż w filmie i jakoś mnie to nie zachwyciło, bo w sumie liczyłem na te same utwory co u Formana. Było to więc ciekawe doświadczenie i zdecydowanie nie żałuję, że widziałem „Hair”, ale podejrzewam, że inny spektakl wywarłby na mnie większe wrażenie. Bardzo chętnie poszedłbym na jakieś inne przedstawienie.
Co innego musical filmowy, bo ten gatunek mi jak najbardziej odpowiada. Może poza starymi musicalami z lat 50., które to filmy jakoś do mnie nie docierają, nie przekonują (ale może też nie trafiłem na „ten jedyny”, bo nie wiem, czy widziałem jakikolwiek stary musical w całości). Więc jeśli chodzi o musicale, to wolę te nowsze. W sumie to widziałem mało tego typu filmów, więcej przede mną niż za mną. Po Twojej recenzji na pewno w najbliższej przyszłości obejrzę „Producentów”. Uwielbiam humor Mela Brooksa, więc najpierw zabiorę się za starą wersję, a potem za tę nowszą (o której słyszałem do tej pory nie najlepsze opinie, ale warto się przekonać samemu).
Z filmowych musicali, które bym polecił, większość to te najbardziej oczywiste tytuły. Jak sobie tak pomyślę, to aż wstyd, ilu najsłynniejszych musicali jeszcze nie widziałem. Więc prędzej Ty mogłabyś mi polecić jakieś ciekawe musicale, a nie odwrotnie.
Moim ukochanym i absolutnie idealnym musicalem filmowym jest „Skrzypek na dachu” Normana Jewisona. W tym filmie nie znajduję żadnego słabego punktu. Od pierwszego obejrzenia mnie porwał – i muzyką, i historią (może dlatego, że kultura żydowska – nawet w wydaniu hollywoodzkim – zawsze mnie intrygowała i przyciągała). A po przeczytaniu książki Szolema Alejchema jeszcze bardziej doceniłem ten film, bo rewelacyjnie oddaje jej charakter.
Dalej chyba „Hair” Miloša Formana – jak pisałem wyżej. „Wielką trójkę” zamyka u mnie „Upiór w operze” Joela Schumachera. Moja wychowawczyni w liceum była fanką musicali i oprócz wyjazdów do Warszawy (niestety te musicalowe mnie ominęły, byłem tylko w operze) organizowała nam seanse filmowe w ramach lekcji języka polskiego. Pierwszy raz widziałem ten film właśnie w szkole (wiadomo, pół klasy ogląda, pół robi coś zupełnie innego, telewizorek malutki, lekcja 45 minut), więc zapoznałem się raczej z treścią niż samym filmem. Odświeżyłem sobie w tym roku (po przeczytaniu powieści Gastona Leroux) i sam się zdziwiłem, jak bardzo mi się spodobał. Na początek to, co nie przypadło mi do gustu: wątek miłosny (a raczej jego spłycenie względem powieściowego oryginału), sama postać Upiora (którą odarto z godności, powagi połączonej z poczuciem humoru, jakie prezentował w książce). W filmie wątek miłosny to klasyczny wybór między „pięknym młodzianem” a „przystojnym i tajemniczym mężczyzną”; w filmie złagodzono niesamowicie aspekt fizycznej ułomności Upiora, spłycono relacje między nim a Krystyną Daaé. Tak pewnie było już w musicalu, ale powieść Leroux jest naprawdę bardziej złożona (tak więc szczerze polecam, jeśli nie czytałaś). Natomiast poza tym film jest dla mnie niesamowity. Wiem, że zarzuca się mu kiczowatość i łzawość, jak i samej muzyce (ja tam lubię Andrew Lloyda Webbera), ale nie zgadzam się z tym (poza wątkiem miłosnym, który był nie tyle tandetny, co spłycony). Muzyka – pierwszorzędna, do wykonania nie mam żadnych zarzutów (w ogóle lubię, gdy czasem wykonania nie są idealne, jak na przykład w filmowych „Nędznikach”), świetne zdjęcia, reżyseria pełna wirtuozerii. Scena, gdy z momentu licytacji przenosimy się w czasy, w których rozgrywa się większość historii, przyprawia mnie o dreszcze (gdy zdjęcia w sepii zmieniają się w kolorowe, a w tle gra uwertura do „Upiora w operze”). Plus scena pierwszej wizyty Krystyny w podziemiach (rejs łódką przez jezioro). W każdym razie film jest dla mnie wręcz olśniewający.
Potem już ciężko mi klasyfikować w jakiejś kolejności. Na pewno podobali mi się „Nędznicy” Toma Hoopera – szczególnie wykonania i to, jak udało się autentycznie wykorzystać piosenki jako formę narracji, bo to często jest najsłabszym punktem musicali filmowych (mam na myśli sytuację, gdy film staje się tylko sekwencją piosenek). „I Dreamed a Dream” w wykonaniu Anne Hathaway to najbardziej poruszający fragment, lubię też wykonania Russella Crowe'a i „One Day More”. Tak na marginesie, to wolę poznawać utwory najpierw oglądając film, a dopiero potem odkrywać je głębiej, np. w innych wykonaniach, tak żeby nie znać piosenek przed seansem.
No i „Jesus Christ Superstar” Normana Jewisona – podobna forma, bo film pozbawiony jest właściwie dialogów mówionych. Tylko same utwory odpowiadają mi bardziej niż w „Nędznikach”. JCS to chyba mój ulubiony musical „do słuchania”; do tych utworów wracam najczęściej, nawet chyba chętniej niż do „Hair”. Ted Neeley jako Jezus jest – nomen omen – nieziemski. A Carl Anderson (powiedzielibyśmy dziś, że obsadzony niesamowicie rasistowsko w roli Judasza) tylko ciut gorszy.
Widziałem także muzyczne produkcje Tima Burtona i lubię je, ale chyba bardziej jako filmy niż musicale. Jakoś nie wsłuchiwałem się w same nagrania, chociaż mam to w planach (szczególnie „Sweeneya Todda...”, „Gnijącą pannę młodą” i „Miasteczko Halloween”).
Całkiem satysfakcjonujące pod względem muzycznym są też najnowsze części Muppetów w reżyserii Jamesa Bobina („Muppety” z 2011 r. i „Muppety poza prawem” z 2014 r.). W pierwszej części zabawnie sparodiowano poetykę starych amerykańskich musicali (sceny „ulic pełnych tańczących ludzi”), utwory łatwo wpadają w ucho, a same filmy warto obejrzeć – szczególnie, jeśli ktoś lubi stare produkcje filmowe z Muppetami (to jedna z niewielu franczyz należących do Disneya, których jeszcze nie zepsuli).
Do mojej skromnej listy musicali filmowych dołożyłbym jeszcze „Across the Universe”, który mnie nie porwał (szczególnie scenariusz pozostawia wiele do życzenia); kilka filmów z Elvisem (to tak na pograniczu musicalu, ale na wyróżnienie zasługuje na pewno całkiem niezły „Jailhouse Rock”); „Czarnoksiężnika z krainy Oz” (który mnie przestraszył jaskrawymi kolorami, chociaż w 1939 r. to musiało być coś, a co do muzyki, to nie przepadam za „Over the Rainbow”, a reszty jakoś nie kojarzę); „Jersey Boys” Clinta Eastwooda (na podstawie musicalu o The Four Seasons, chociaż w samym filmie pojawia się bodaj jeden numer musicalowy, natomiast film jako taki jest naprawdę udany); „Sklepik z horrorami” z 1986 r., który zupełnie nie przypadł mi do gustu ani jako film, ani jako musical (jak byłem mały, to mi się podobał, jednak teraz to nie to samo); i „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”, który jest fatalny.
A na koniec zostawiłem dwa filmy, które formę musicalu wykorzystują moim zdaniem w nieco odmienny sposób od reszty.
Pierwszy to „Rocky Horror Picture Show” Jima Sharmana. To nie tylko film, ale i swoisty fenomen kulturowy; film kultowy w dosłownym tego słowa znaczeniu, hołd dla kina lat 50. (szczególnie sci-fi i horroru) i ekranizacja musicalu Richarda O'Briena. Psychotyczna mieszanka kiczu, tandety, złego smaku i zamierzonej karykaturalności z autentyczną atmosferą zabawy i szaleństwa. Rewelacyjne utwory i dziwaczne układy taneczne, wykonania zawieszone między śpiewaniem „na serio” a parodią, satyryczna i przesadnie dziwna fabuła, przerysowane aktorstwo (fenomenalny Tim Curry) i tandetne efekty specjalne. Być może jest to nawet mój ulubiony musical, ale tylko „być może”, gdyż RHPS to coś więcej niż musical, ba, coś więcej niż film. To zjawisko, którego do końca nie rozumiem (choć czytałem o nim co nieco), ale nawet podczas „zwyczajnego” seansu filmowego (bo seansom w latach 70. towarzyszyła istna orgia niezwykłości) daje się odczuć trochę z klimatu jego powstania. Nawet po czterdziestu latach „Rocky Horror Picture Show” robi niezwykłe wrażenie. Ale to na pewno film nie dla każdego. Warto dać mu szansę i podejść do seansu ze sporą dozą dystansu.
Drugi film to „Tańcząc w ciemnościach” Larsa von Triera. I tutaj znowu samo „film” nie wystarczy. To operacja przeprowadzana przez von Triera na emocjach odbiorcy. Bez żadnego znieczulenia. Jeśli istnieje coś takiego jak genialna prowokacja, to „Tańcząc w ciemnościach” nią jest. Von Trier pokazuje nam, jak łatwo w gruncie rzeczy kontrolować emocje człowieka za pomocą odpowiednio stworzonego dzieła sztuki. Ten film ma za zadanie wywołać w widzu konkretny efekt emocjonalny i udaje mu się to bezbłędnie. Znowu – to nie jest film dla każdego i nie każdy to poczuje. Wydaje mi się, że w moim przypadku się to udało (a może chciałbym, żeby tak było). Generalnie mówiąc, chodzi o to, że cała fabuła, zdjęcia, muzyka, bohaterowie, aktorstwo (szczególnie Björk) – kluczowe elementy filmu – są tak stworzone, żeby widz dał się podczas seansu „prowadzić za rękę”, żeby uwierzył, przejął się opowiadaną historią i – zupełnie świadomie – wyłączył logiczne myślenie na rzecz odczuwania. Von Trier posługuje się bezbłędnie językiem emocji, wykorzystując znajomość podstawowych „odruchów psychologicznych” człowieka (jak np. współczucie wobec skrzywdzonych ludzi), by pokazać, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć we współodczuwaniu historii, która jest w gruncie rzeczy jedynie pretekstowa, irracjonalna i symplistyczna (film opowiada o samotnej matce, która z Czechosłowacji emigruje do USA, by zarobić na operację oczu syna, który – tak jak ona – stopniowo traci wzrok z powodu wrodzonej choroby). Okazuje się, że emocje są uniwersalnym językiem, którym można się posługiwać, by osiągnąć konkretny cel – nawet przy użyciu filmu, gdy historia i bohaterowie są, wydawałoby się, jedynie wytworem czyjegoś umysłu. W wypadku tego filmu nie dziwią mnie przypadki omdleń, załamań nerwowych na sali kinowej, ale także przypadki kompletnego odrzucenia przez racjonalne umysły tego, co von Trier próbuje pokazać. To nie jest na pewno film dla każdego. Ale genialnie pokazuje on, czym jest sztuka (jakiegokolwiek rodzaju): sposobem oddziaływania na emocje, nie na rozum. W tym wypadku być może jest to pewne emocjonalne nadużycie, ale jako eksperyment sprawdza się idealnie.
Ale gdzie tu musical? Owszem, jest, ale na pewno nie typowy. Sam musical odgrywa ogromną rolę w fabule filmu (główna bohaterka w poszukiwaniu widzianej w amerykańskich musicalach rzeczywistości emigruje do USA), ale są także piosenki. „Tańcząc w ciemnościach” to kompletne odwrócenie najczęściej spotykanej formuły klasycznego musicalu. To musical mroczny, obłąkany, niebezpieczny, psychologicznie niestabilny. Utwory z pogranicza klasycznych numerów musicalowych i muzyki industrialnej, niesamowicie autentyczne wykonania Björk i cudownie szczere w swej niedoskonałości partie pozostałych aktorów (m.in. Peter Stormare, David Morse, Catherine Deneuve). Są także partie taneczne, również nietypowe. Strona wizualna jest tu zresztą niesamowita, przypominająca styl cinéma vérité w głównym wątku fabularnym i w kontraście do niego kręcona za pomocą mnóstwa statycznych kamer podczas scen musicalowych. Do tego inne są kolory i światło w jednych i drugich fragmentach filmu.
Do mnie ten film trafił w niesamowity sposób. Po seansie czułem się wręcz emocjonalnie wykorzystany przez reżysera, czyli cel został spełniony. Naprawdę w pewnym momencie czułem, że już więcej nie zniosę i chciałem, żeby film już się skończył, ale von Trier był okrutny. Płakałem na tym filmie, co mi się nieczęsto zdarza (wzruszam się, owszem, ale nie aż tak intensywnie), choć z drugiej strony, jak pomyślałem logicznie, to wydało mi się to głupotą. Ale cóż, taka jest sztuka – kiedy oddziałuje na emocje, to się ich nie kontroluje. W każdym razie pod względem intensywności porównałbym to do przeżyć z dzieciństwa, np. do widzianego w wieku może sześciu lat fragmentu „Ptaków” Hitchcocka, gdy następnego dnia bałem się wychodzić na dwór, albo do śmierci Mufasy w „Królu lwie”, gdy miałem chyba ze cztery lata. Pod względem intensywności von Trier zrobił coś niesamowitego, porozumiewając się z widzem językiem emocji, natomiast na pewno nie są to emocje wzmacniające człowieka, pokrzepiające. Wręcz odwrotnie. Więc trzeba mieć ochotę – nie, raczej siłę, by zmierzyć się z tym filmem. I najlepiej następnego dnia odpocząć.
Jak widzisz, Rito, mam ogromne zaległości, ale obejrzałbym jakiś klasyczny amerykański musical. Co byś polecała „na pierwszy raz”?