Beatlesi (wczesni - "Please Please Me" i "Past Masters 1") lecieli u mnie w domu (tata) zawsze. Zawsze mi sie tez podobali. Ale to pierwsze prawdziwe "uderzenie" przyszlo pozniej, nie z powodu przyzwyczajania sie, tylko z powodu pozniejszego uslyszenia (11 rok zycia) garsci innych utworow (wowczas tak od razu pokochalam "Let It Be"). Natomiast prawdziwe zauroczenie - okres totalnej manii - przyszedl wraz z trzecia fala, niecaly rok pozniej (przyjaciolka, ktora puszczala w kolko na wyjezdzie - opisze za jakis czas w pierwszym razie
) i albumami "White Album" i "Live At The BBC". Spodobalo mi sie zdecydowanie od razu, ale po przyjezdzie z wyjazdu musialo uplynac kilkanascie dni, nowo poznane utwory musialy "dojrzec" we mnie, zeby po tych kilkunastu dniach "wyskoczyc" (po prostu zaczely mi chodzic po glowie, mimo, ze nie sluchalam ich w tym czasie - nie mialam ich nagranych) ze zdwojona sila. Od tego momentu w pelni uswiadomilam sobie, ze to jest TEN zespol
PS. OFFTOPICOWO-DYGRESYJNY: Z tym dojrzewaniem przez czas, kiedy muzyki sie nie slyszy.. Podobnie, choc jeszcze dziwniej mialam z zespolem Camel - plyta "Harbour Of Tears". W tym przypadku kilkanascie miesiecy nie slyszenia albumu, po wczesniejszym 2-3-krotnym jego przesluchaniu, sprawilo, ze ocena zmienila mi sie radykalnie. Z "ciagnacego sie jak flaki z olejem, nuuudnego" albumu, stal sie.. przepiekna, wkradajaca sie w sam srodek duszy, opowiescia muzyczna. W dodatku okazalo sie, ze niemalze kazdy dzwiek byl mi po tym czasie doskonale znajomy... Odstal sie album jak dobre wino, ot co
Sorrka, za dluga dygresje.