Recenzja dedykowana Ricie - bo gdyby nie Twoja zachęta, nie obejrzałbym pewnie tego filmu jeszcze przez długi czas
Kolejny po „Wonderwall” zapomniany i nieco zakurzony film związany z The Beatles, jaki warto moim zdaniem wydobyć na światło dzienne, to „The Family Way” z 1966 roku. Muzykę skomponował oczywiście Paul McCartney, lecz nie tylko muzyka jest tutaj warta zauważenia. Angielska produkcja kryje w sobie wiele atutów, które może nie oddziałują po pięćdziesięciu latach tak samo, jak w czasie jej powstania, ale sprawiają, że z pewnością jest warta odnalezienia.
Film opowiada o młodej parze, którą poznajemy w dniu ślubu. Jenny Piper (Hayley Mills) i Arthur Fitton (Hywel Bennett) zamieszkują razem z rodzicami pana młodego w niewielkim, lecz zadbanym mieszkaniu na osiedlu robotniczym. Ich wspólne szczęście napotyka jednak rozliczne trudności – od ograniczających poczucie prywatności cienkich ścian oddzielających niewielki pokoik od sypialni rodziców, przez obecne wszędzie dookoła „życzliwe sąsiadki”, które nieustannie komentują życie osobiste młodych, po problemy z biurem podróży, które bankrutuje w przeddzień wyjazdu na miesiąc miodowy. Problemem największym, w którym kumulują się wszystkie mniejsze trudności, jest to, że małżeństwo pozostaje nieskonsumowane. Choć młodzi trzymają tę sprawę w tajemnicy, jasnym jest, że prędzej czy później wewnętrzne presje udzielą się otoczeniu i prawda wyjdzie na jaw. Jak poradzą sobie z tym Arthur i Jenny? Co zrobią w tej sprawie rodzice? Czy sąsiadki zachowają wstrzemięźliwe milczenie na temat tak prywatnych spraw? Okaże się w trakcie rozwoju fabuły.
„The Family Way” w mistrzowski sposób łączy elementy komedii (z akcentem na komedię obyczajową) i dramatu (ciążącego w stronę diagnozy sytuacji społecznej Anglików połowy lat 60.). Scenariusz – autorstwa Billa Naughtona, dramatopisarza odpowiedzialnego za sztukę „Alfie”, na której oparty został klasyczny dziś film pod tym samym tytułem, wchodzący na ekrany kin w tym samym roku, co „The Family Way” – ma łatwo wyczuwalny teatralny rodowód. Pierwszy był jednak scenariusz napisany dla teatru telewizji pt. „Honeymoon Postponed”, którego premiera miała miejsce w styczniu 1961 roku. Później (w 1963 roku) został on przekształcony w sztukę pt. „All in Good Time”, by trzy lata później autor mógł zaadaptować ją na potrzeby filmu kinowego (i napisać do niego scenariusz). Historia została więc zapewne dopracowana do ostatniego szczegółu. Widać to właśnie w filmie braci Boulting (reżyseria – Roy, produkcja – John), w którym elementy życzliwego, a miejscami podbarwionego krytyką humoru mieszają się z fragmentami bardziej dramatycznymi, pozwalającymi wczuć się w sytuację bohaterów; razem tworzą przekonujący obraz życia w robotniczym angielskim mieście połowy lat 60.
Choć historia miała w chwili powstania filmu już pięć lat i wydawałoby się, że będzie nieco nieaktualna (wszak rewolucja seksualna i atmosfera „swingującego Londynu” zrobiły swoje i szybko zmieniły pogląd na sprawy, wokół których obraca się fabuła, szczególnie wśród młodych ludzi), to z perspektywy czasu można chyba stwierdzić, że udanie – choć może nieco zachowawczo – przekazuje stan umysłu zarówno starszego, jak i młodszego pokolenia Anglików w 1966 roku. Wszak mieszkańcy robotniczego miasta (film kręcono w Bolton koło Manchesteru) i stołecznego Londynu różnili się na pewno w tempie przyswajania i stopniu przychylności wobec mentalnościowych zmian, jakie miały miejsce w połowie lat 60. Dlatego w filmie obserwujemy raczej obraz tradycyjnych, przekazywanych dzieciom przez rodziców wartości i poglądów na sprawy małżeństwa i seksualności, o czym przypomina nam równie tradycyjna scenografia – mieszkanie wyglądające niemal tak samo, jak mogłoby wyglądać w pierwszej połowie XX wieku, skromne robotnicze domy, zakład przemysłowy w tle (w tym wypadku gazownia) i szaro-bure miasto, gdzie kolorem mogą kusić chyba jedynie szyldy pubów i jadłodajni, neony i wystawy sklepowe. Problemy seksualne młodych i szarość dnia codziennego wkradająca się w życie młodego małżeństwa idealnie korespondują z szarością miasta, a obecna w małżeństwie Arthura i Jenny rutyna z rutyną małżeństw ich rodziców. Film mógłby się więc z powodzeniem rozgrywać np. dwadzieścia lat wcześniej, tuż po II wojnie światowej.
Wydawałoby się, że w takiej historii nie ma miejsca na humor, jednak Naughtonowi udaje się wpleść go zadziwiająco dużo. I w dodatku nadal potrafi on rozśmieszyć. Szczególnie do gustu przypadły mi małżeńskie dialogi rodziców Arthura i beztroski stosunek do życia jego brata, Geoffa (Murray Head). Brak prywatności i plotkujące sąsiadki także są idealnym tematem dla komedii, zabawnie można również przedstawić – jak się okazuje – poważne w gruncie rzeczy problemy młodej pary. Należy także zaznaczyć, że jest to humor delikatny, pełen sympatii dla bohaterów, posadowiony na założeniu, że nie należy przekraczać pewnej granicy w mówieniu i pokazywaniu spraw, o których film traktuje. Ważne jest przede wszystkim to, że humor i dramat odważone są tu w idealnych proporcjach – kiedy można, film śmieszy, a kiedy trzeba, wzrusza i skłania do zastanowienia.
Mentalność jednak – nawet w robotniczym mieście – powoli się zmienia. Z jednej strony wraz z tradycyjnym, katolickim wychowaniem młodzi przejęli od rodziców oparty na uświęconych zasadach wizerunek małżeństwa i życia seksualnego, a z drugiej – wobec problemów trapiących pana młodego udaje się on do seksuologa (profesji może nie nowej, ale nadal darzonej niewielkim zaufaniem przez mieszkańców miasta, w którym dzieje się akcja filmu). Wstydliwy problem staje się także zmartwieniem rodziców, którzy widzą, jak młodzi oddalają się od siebie. Kłopot zostaje w końcu rozwiązany bez pomocy osób trzecich i to w wyniku – wydawałoby się – zupełnie niepowiązanego ze sprawą wydarzenia (znów brawa dla scenarzysty za pełne gracji rozwiązanie tego wątku – z charakterystycznym, acz w tym wypadku bardzo delikatnym, angielskim poczuciem humoru).
O ile wątek młodego małżeństwa, wypełniający zasadniczo założenia komedii obyczajowej i niewywołujący jakichś dramatycznie emocjonalnych reakcji u widza, jest potraktowany lekko i ze sporym poczuciem humoru, to jako przeciwwagę dostajemy historię rodziców Arthura. Ten wątek jest dla mnie o wiele ciekawszy i cieszę się, że scenarzysta poświęcił mu w sumie sporo miejsca. Kluczową relacją w całym filmie jest dla mnie nie ta łącząca Jenny i Arhura, lecz Arthura i jego ojca, Ezrę (wspaniały John Mills). Już poczynając od scen wesela (w pubie) i poczęstunku w domu Fittonów rysuje się napięcie między ojcem a synem. Obaj wzajemnie sobie dogryzają, ojciec stroi sobie żarty z syna i ze słabo udawaną niedbałością chce potwierdzić, kto w tej rodzinie jest mężczyzną. Zarzuca synowi zniewieścienie, nadmierne zainteresowanie książkami i muzyką (co ciekawe, Arthur słucha Beethovena, nie żadnego rock and rolla), w czym upatruje źródła problemów chłopaka. Wkrótce dowiadujemy się, że za zwykłym międzypokoleniowym konfliktem stoi coś o wiele większego. Nie chciałbym zdradzać całości tego wątku, ale coś niecoś muszę napisać. W opowieściach Ezry co rusz pojawia się postać tajemniczego Billy'ego – przyjaciela, który zniknął lata temu. Z wywołującą u żony zdenerwowanie natarczywością Ezra powraca do łączącej go przed laty z Billym relacji. W miarę, jak wątek ten jest rozwijany, ich relacja nabiera wieloaspektowości i niecodziennej specyfiki, która stawia w zupełnie nowym świetle pozycję Ezry jako ojca rodziny i jako ojca Arthura. Wzajemne relacje dwóch mężczyzn wyczerpują wkrótce znamiona przyjaźni, a widz dostaje kolejne zawoalowane informacje, że mogło to być coś znacznie więcej. Odważna tematyka jak na rok powstania filmu – i do tego podana nie w formie komediowej farsy, a rasowego dramatu. I genialnie zagrana rola Ezry.
„The Family Way” nie jest może filmem jednego aktora, ale za to praktycznie we wszystkich scenach ze swoim udziałem John Mills pokazuje swój niesamowity kunszt. Ezra to rola świetnie napisana i wspaniale zagrana. Naiwne niezorientowanie w sprawach kłopotów małżeńskich Arthura i Jenny, romantyczne wspomnienia czasu spędzonego z Billym, autorytet mężczyzny i głowy rodziny (który oparty jest na kruchych fundamentach, czego nie dostrzega Ezra), rutyna małżeńska, robotnicza rubaszność, troska i miłość okazywane synowi i synowej – wszystkie te aspekty Mills odgrywa znakomicie. Warto obejrzeć film choćby dla tej roli. A ostatnie sceny i ostatnie słowa wypowiedziane właśnie przez Millsa mogłyby bez problemu stać się klasyką angielskiego (i nie tylko) kina. Z pozostałych aktorów na uwagę zasługuje także solidna gra Marjorie Rhodes w roli matki Arthura. Zresztą właśnie Rhodes odebrała aż trzy nagrody za swój występ, a Mills jedną, za to bardziej prestiżową – na festiwalu w San Sebastian. Znana do tej pory z ról dziecięcych Hayley Mills (nota bene córka Johna) oraz Hywel Bennett również nieźle odgrywają swoje partie – niewinnej, pełnej uroku młodej kobiety oraz nieco sfrustrowanego i wyraźnie duszącego w sobie jakiś problem chłopaka. Jednak moim zdaniem John Mills daje w filmie najwspanialszy popis swoich umiejętności.
Muzyka idealnie komponuje się ze stroną wizualną filmu. W szczególności piękna, delikatna gitarowa melodia podkreślająca bardziej kameralne fragmenty filmu oraz zaaranżowany na instrumenty dęte motyw pojawiający się np. w scenie ślubu wspaniale zgrywają się z klimatem historii przedstawianej na ekranie. Inna sprawa, czy powinniśmy za to dziękować bardziej Paulowi, czy też może George'owi Martinowi, który wykonał chyba większość pracy związanej z opracowaniem pomysłów McCartneya na potrzeby filmu. Wynik jest jeden – muzyka jest jednym z mocnych punktów angielskiej produkcji. Ciekawostką może być fakt, że za zdjęcia odpowiada ten sam Harry Waxman (rocznik 1912), który wkrótce będzie autorem zdjęć do „Wonderwall”. Zgodnie z charakterem filmu, w „The Family Way” zdjęcia są klasyczne, proste, często niemal statyczne, bez wizualnych eksperymentów, podkreślające teatralny rodowód filmu (z charakterystycznym wygaszeniem świateł na sam koniec). Za reżyserię także odpowiada doświadczony twórca – Roy Boulting (rocznik 1913), tworzący zwykle razem ze swoim bratem bliźniakiem, Johnem (tutaj producentem). Stara angielska szkoła i żadnych chyba eksperymentów formalnych.
„The Family Way” to skromne kino o teatralnej proweniencji, będące nie tylko świetnym połączeniem komedii i dramatu, ale też interesującym kawałkiem historii angielskiego kina. Dziś zwraca uwagę przede wszystkim wspaniałą grą Johna Millsa i ładną muzyką Paula McCartneya. Film na pewno zestarzał się (i to paradoksalnie właśnie w zakresie historii, która chyba nie jest dziś aktualna w takim stopniu, jak w latach 60.), ale nadal jest wart uwagi może właśnie dlatego, że jest tak odległy od współczesnego kina, często przy traktowaniu podobnej tematyki posługującego się niewybrednym humorem czy brakiem delikatności. A dla fanów The Beatles seans obowiązkowy, by przekonać się, na potrzeby jakiego dzieła filmowego został stworzony pierwszy solowy projekt muzyczny Beatlesa.