Wypadałoby się w końcu w tym temacie odezwać... Hehe, czy to ma jakiś sens, tego nie wiem. Tyle już tu opinii, obserwacji, komentarzy. Co ja więcej mogę dodać? Także dość ogólnikowo i oszczędnie (edit: no nie powiem, wyszło mi "ogólnie i oszczędnie" wprost koncertowo!
) postaram się wedle jakichś tam moich osobistych kryteriów ocenić ostatnie dzieło Paula.
Zastrzegam, że moje opinie potrafią przeobrażać się z dnia na dzień ze skrajności w skrajność. Vide słynny przykład z "Revolution 9". do którego przez długi czas nie wracałam. I nagle, któregoś dnia... Mniejsza.
Ekhm, już tyle razy zmieniałam zdanie o "Memory Almost Full". Zaczęło się od zachłyśnięcia się nową muzyką i ogromnego zachwytu. Potem nastąpiły dni pobłażania, następnie obojętności. W końcu wszystkie te odczucia się ze sobą wymieszały. Na pewno wiem, że nie przyjęłam jej tak ciepło jak "Chaos and Creation in the Backyard". Nie było takiego kredytu zaufania. Przez to z pewnością porównanie obu płyt jest wielce nieobiektywne. W końcu do "Memory Almost Full" podeszłam w mniej więcej taki sposób: "Proszę bardzo, pokaż mi, co potrafisz. Przekonaj mnie, że jesteś solidnym materiałem, dawką naprawdę porządnego grania." Także kawałkom z MAF-u musiało być trudniej wleźć mi pod skórę, niż tym poprzednim Macci, o Beatlesach nie wspominając.
Z góry podkreślam, aby nie robić tego w co drugim zdaniu poniżej, że ocena danego utworu i wszystkie towarzyszące temu komentarze są osobiste, subiektywne itd., itd.
Płyta w ruch, pakujemy manatki i zabieramy tyłki w ponad 40-minutową muzyczną podróż. Po lewej, jako pierwszą atrakcję widzimy "Dance Tonight". Nie są to wyżyny, ale też nie doliny nudy. Zdaję sobie jednak sprawę, że bez mandoliny i wokalu Paula ten kawałek nic by dla mnie nie znaczył. Wybijany rytm na początku utworu naturalnie nakręca już i tak rozbudzone nową płytą podekscytowanie, ale perkusja w zupełności nie zachwyca. W innych utworach zresztą też jest jednym z najsłabszych instrumentów. Aaaach, jak ja bym chciała, żeby MAF od tej strony brzmiał lepiej!
Ledwo silnik zdążył się rozgrzać, a tu nagle na drodze pojawiają się wyboje. Czyżbyśmy poruszali się po polskich, słynnych ze swojego stanu, nawierzchniach? Co to może być? "Ever Present Past"! No niestety. Próbowałam. Wysilałam się jak mogłam. I nie potrafię! Nie dam rady polubić tego kawałka. Nie przypadł mi do gustu od pierwszego wysłuchania, kiedy pojawił się w sieci jako zapowiedź krążka, BARDZO bałam się, że tak będzie w całości wyglądać płyta. Pop w czystej postaci, w najgorszym rodzaju. Nie zrozumcie mnie źle, lubię pop. Kiedy jest dobry. A to takie sobie srutututu majty z drutu. Bezpłciowe melodie (powiedziałam melodie? Eee, ja wciąż nie pamiętam, jak leci ten kawałek...) McCartney jest w stanie ułożyć w ciągu pół minuty. Tylko to się nie nadaje na album. Podrasowany, z gamą instrumentów, sampli i Bóg wie czego ostatecznie na nagraniu może się znaleźć, ale czy to naprawdę jest to, o co chodzi w nagrywaniu muzyki? Ach, uszy bolą już od piszczenia w intro (można to tak nazwać?). Wchodzi wokal, ale co z tego, skoro nie słychać tam choć krzty harmonii: "I`ve got too much on my plate... (bum bum bum) Don`t have no time to be a decent lover (bum bum bum bum)". Monotonne, nudne jak flaki z olejem. Niestety, w tym punkcie wielki, wielki zawód. Przekonana jestem, że gdyby nie było w "Ever Present Past" głosu mojego idola, gdyby nie świadomość, że to w końcu JEGO kawałek, dawno sczezł by w mrokach niepamięci. A tak, mając w zwyczaju przesłuchiwanie albumów od deski do deski, zaczynam powoli się przyzwyczajać do obecności tego numeru na albumie. Zgroza.
Ale nie ma sie co przejmować. Wiadomo, droga ni stąd, ni zowąd się nie poprawi, ale stopniowo, kroczek po kroczku...
"See Your Sunshine" mnie ani ziębi, ani parzy, jeśli mam być w pełni szczera, ale jest kilka rzeczy, które mi się w tym utworze podobają. Początek przede wszystkim. Gdzieś tam pobrzmiewająca linia basu (chyba że ja coś, co basem nie jest, biorę za bas... już mi się zdarzyło
), końcóweczka też niezła, nieartykułowany śpiew Paula, bardzo (hmm, to będzie dziwny przymiotnik w tym zestawieniu) "młodzieńczy", swobodny tekst. Mam poczucie, iż był niewymuszony, że pisząc go, Paul był Paulem, a nie starał się napisać coś, co tam sobie wymyślił. (Nie znoszę, kiedy "słychać", że tekst powstał jako wynik przemyśleń w rodzaju "Taa, teraz napiszę wielki tekst. Będzie uniwersalny/psychodeliczny/odjechany/zrobi ze mnie wielkiego tekściarza". O ile czuć, że artysta napisał to, co mu leży na wątrobie lub to, co PO PROSTU chciał napisać, ot tak, wtedy jest klawo, wtedy to pasuje i nie zgrzyta).
Acha, mili pasażerowie, możecie już odpiąć pasy. Wjeżdżamy na autostradę, proszę zwrócić uwagę na widoki. Po prawo...
"Only Mama Knows". Hehe, tak sobie myślę i... między Bogiem a prawdą najbardziej podoba mi się "klamra" spinająca utwór, a nie ta rockowa część. Trochę podupadłam na duchu, kiedy Żuk powiedział, że to wcale nie są prawdziwe smyczki, ale - znów trzeba się do czegoś przyznać
- nadal nie słyszę różnicy, nawet kiedy już wiem! Może to i lepiej, nie zakłóca mi odbioru, nie odbiera ani odrobiny początkowej przyjemności. I wcale nie uważam, żeby wstęp był za długi! Ach, szkoda tylko, że pomimo "ciężkości" numeru (w porównaniu do poprzednich tracków, rzecz jasna), byłam nieco zawiedziona. Smyczki na bok, kilka mocniejszych, gitarowych dźwięków zapowiadających coś naprawdę wielkiego, a potem - no cóż, przynajmniej jest to rock. Szkoda tylko, że znów za mało zróżnicowany. Po kilku taktach wiemy już mniej więcej, czego się spodziewać. Zwrotka, refren, zwrotka, refren itd. Może się czepiam. Pewnie tak. Dobrze, że chociaż jest ta zmiana, wyciszenie przy "To hold on..." Bardzo dobrym zbiegiem okoliczności jest długość kawałka. Dłuższy - zanudziłby słuchacza. A tak - przyjemnie, nie ma co narzekać.
Ale zaraz, przecież Macca potrafi zaskakiwać! Naszego kierowcę stać na znacznie więcej i my mamy tego świadomość, a jak! Pierwsze sekundy "You Tell Me" przywołują klimat "Magical Mystery Tour". Jedyne, co naprawdę mam do zarzucenia tej piosence, to głos. Czytałam już wiele Waszych i innych beatlefanów komentarzy, w większości na niedomaganie wokalne Paula zwracali (chyba...) uwagę w innych utworach. No cóż, a mnie najbardziej tu to dotknęło. Może tak miało być? Zaśpiewane takim cienkim głosikiem? A zresztą. Nie przeszkadza to znowu tak bardzo. Towarzysząca utworowi gitara, z różnych powodów chwytający za serce (moje, nie wiem jak wasze
) tekst - zwłaszcza bardzo oszczędne w słowach zwrotki, pomiędzy którymi rozbrzmiewa solo. Naprawdę tam byliśmy? To prawda? Naprawdę byłem tam z tobą? Może ty mi powiesz? Kurczę, coś w tej prostocie jest. Coś bardzo szczerego, niewymuszonego. Tęsknota za rokiem `67 (także tych, którzy z racji wieku nie mieli szans w Summer of Love uczestniczyć), zdziwienie, że lata 60. NAPRAWDĘ są częścią historii (sam Stephen King się dziwi
), ale jest tu też miejsce na refleksje każdego z nas, wszystkich słuchaczy. Każdy miał jakieś swoje lato miłości, do którego tęskni i które nam przypomina, że żyje się, by mieć takie wspomnienia. Proste, ale bardzo ładne. Tylko, że to moje osobiste odczucie, ktoś inny powie: "Bajdurzenie, snujący się rytm, zbyt rzewne." Ale to będzie ktoś inny.
Paru pasażerów zaczyna nam podsypiać. Dlatego też najwyższy czas na najciekawszą atrakcję naszej wycieczki. "Mr. Bellamy"! Na rany, to jedno z najlepszych solowych dzieł Paula! Przeplatające się, jakby dwie strony kawałka - jedna bardziej radosna, druga cięższa, trochę posępna - odzwierciedlone w samym sposobie śpiewania. Mnogość rozwiązań w tak krótkim utworze jest aż zdumiewająca. Pogłosy, zwolnienia, przyspieszenia. Na koniec, dla dodania smaczku, po zatrzymaniu się utworu, motyw (w formie) na kształt "Can you take me back where I came from, can you take me back..." (jak to nazwać? hidden track? outro-outro, codą?
) z "Cry Baby Cry", ale muzycznie zbieżny z okresem Sierżanta Pieprza i Magical Mystery Tour. Z drugiej strony, jak bardzo mi ten zabieg przypomina White Album`owskie eksperymenty! Ach, to właśnie można nazwać majstersztykiem.
Im dalej w las, tym... coraz więcej dobrych kompozycji. Nic już jednak nie dorówna trzem ostatnim minutom. "Gratitude" podoba mi sie nawet wokalnie (!) o ile pominąć wyjęczane "Gratitude, Gratitiude, Gratitiude...". Tekst w tonie "Thank You Girl", ale przy tak bogatym repertuarze cięzko byłoby się nie powtarzać. Ale ruszamy dalej, nie ma co się zatrzymywać. Jedziemy ubitym leśnym duktem.
Zabawne, pierwsze akordy "Vintage Clothes", ten rytm są moim zdaniem żywcem wyjęte z wesołkowatych 'dokonań" Rutlesów. Sam kawałek - radosny, miejscami ciekawy (znów nie znam odpowiednich słów dla określenia tego śmiesznego majstrowania z wokalem, kiedy Paul powtarza "vintage clothes, vintage clothes..."), ale bez fajerwerków. Ładne przejście w "That Was Me" i fruuu - rzuceni jesteśmy w wir wspomnień Paula. Tych, które i większości z nas mogą przylepić uśmiech na twarzy. Macca wspomina czasy liverpoolskie, beatlesowskie. Na zdjęciu, które kierowca podał pasażerom "do tyłu" widzimy uśmiechniętego, młodego chłopaka z niesforną grzywką opadającą na czoło. Pocieszny widok.
I jak tu się nie uśmiechnąć?
Drzewa się rozstępują, przeczuwamy, że zostało nam już tylko kilkadziesiąt kilometrów do celu. "Feet in the Clouds" nasuwa dość trudne do wytłumaczenia skojarzenia z innym, już wysłuchanym przez nas kawałkiem - "See Your Sunshine". Nastrój równie pozytywny, a przy tym spokojny... choć pasażerka z przodu, której nie można powstrzymać od ciągłych pogawędek z kierowcą, preferuje dźwięki, które akurat teraz wypełniają autobus. Czy to ten odwołujący się do szkolnej ławy tekst tak ją porusza, czy może sama teraz myśli o niebieskich migdałach?
Wydawało się, że wyjeżdżamy już z lasu na otwartą drogę, ale przed nami jeszcze krótki kawałek jazdy między świerkami. Pasażerka z przodu patrzy w niebo: "Chmurzy się?"
"House of Wax" zapowiada się na coś przesadzonego, pompatycznego, ale jak bardzo można się mylić, wysuwając pochopne wnioski! Piękna solówka, szlachetne brzmienie gitary, dramaturgia; w dodatku jest to jedyny numer, na którym perkusja, nawet jeśli nie powala, to przynajmniej nie drażni. Za to można przyznać duży, duży plus.
Jedziemy spokojnym, równym szlakiem. W tle gra nam "The End of the End". Uff, a już się bałam (kiedy usłyszałam, ze Macca pisze o swojej śmierci), że przesadzi w jedną lub w drugą stronę. Same przemyślenia nie są szczególnie oryginalne, ale przecież nie mogłyby nie poruszać tych, którzy wpatrzeni są maślanym wzrokiem w naszego kierowcę. Czytałam wcześniej same słowa i wydawały mi się one niefortunne, niepasujące do jakiejkolwiek melodii, która nasunęłaby mi się na myśl. Mimo pozornej wesołości, zdawały się słowami nie do odśpiewania. A jednak Macca potrafi, z powodzeniem. Te drewniane frazesy ożyły za pomocą muzyki, pierzchło gdzieś poczucie lekkiego banału. Jednak też uważam, że w dniu śmierci, to te wesołe, wczesne utwory najbardziej będą nami rzucały o ściany. Podaję tym samym łapkę Żukowi, który pierwszy to zauważył.
Dojechaliśmy, wysiadamy z autobusu i szykujemy namioty. Ktoś rzuca pęto kiełbasy, inny ktoś próbuje skołować patyki, reszta grupy roznieca ognisko. Kierowca podaje nam przez okno autobusu radio, w którym wybrzmiewa "Nod Your Head", finał naszej wycieczki. Pasażerka, która teraz mocuje się z pałatką (proszę jej nie mieć za złe, jest kiepska w rozbijaniu obozu), lekko się krzywi, nie podoba jej się takie zakończenie. Wolałaby znów coś bardziej urozmaiconego, ale w ostateczności, zważając na całokształt...
Odkłada pałatkę i kiwa głową z uznaniem.
Na fałszowanie przy ognisku spuśćmy zasłonę milczenia...
PS Wybaczcie językową niezgrabność i powtarzanie się. To mój pierwszy post od bardzo dawna. Muszę się na nowo przyzwyczaić do pisania na forum.
PS 2 O bonusach może innym razem.
Moja poduszkaaaaaa!