Przesłuchałem dziś tę płytę po dłuższej przerwie i odkryłem ją jakby na nowo. Tzn. posłuchałem jej nie jako zrealizowany w studiu kolejny album po "Ram" ale jako taki swojski zapis próby wczesnych Wingsów i jako taki nawet mi się spodobał
Nasunęła mi się też inna myśl - dlaczego ta płyta jest powszechnie uważana za słabą, często nawet najsłabszą w postbeatlesowym dorobku Paula, a taki debiut "McCartney" uważany jest za przynajmniej dobrą płytę, jeśli nie jedną z lepszych, podczas gdy muzyka na oby tych płytach jest praktycznie taka sama? Bardzo podobna muzycznie, podobnie zrealizowana jako półsurowy materiał. Również pozycje na listach potwierdzają wspomniany przeze mnie wcześniej fakt ("McCartney" miejsca 2/1, "Wild Life" miejsca 11/10") a przecież takie "Man we was lonely" spokojnie mogłoby się zamienić miejscami z "Some people never know" czy "That would be something" z "Bip Bop" i nikt by nawet nie zauważył różnicy
Wydaje mi się, że takie "Mumbo" uważane na "Wild Life" za zapchajdziurę, na debiucie zachwycałoby ludzi ekspresją a takie "Bip Bop" byłoby uważane za dobry kawałek, tak jak "That would be something".
Czy stało się tak dlatego, gdyż ludzie byli świeżo po doskonale zrealizowanym albumie "Ram" i ta surowość, która zachwycała na debiucie teraz wydała się już "uciążliwa"? A co by było, gdyby "Wild Life" wyszła bezpośrednio po "McCartney"?