www.beatles.kielce.com.pl
https://beatles.kielce.com.pl/phpbb2/

McCartney (1970) na prześwietleniu
https://beatles.kielce.com.pl/phpbb2/viewtopic.php?f=25&t=1061
Strona 1 z 1

Autor:  Yer Blue [ Pon Paź 17, 2005 6:10 pm ]
Temat postu:  McCartney (1970) na prześwietleniu

Od admina: w związku z koncertem Paula 22 czerwca 2013 r. postanowiłem odświeżyć trochę wątek DODAJĄC ankietę. Zapraszam do głosowania. Można wskazać trzy piosenki.

Dziś już ostatnia płyta z pamiętnego 1970 roku- pierwszy solowy McCartney.
To już niestety zupełnie nie ten poziom co solowe debiuty Johna i George'a. Nawet jak na Paula mogło być dużo dużo lepiej. Co ciekawe dopiero wczoraj pierwszy raz usłyszałem płytę w całości i za pierwszym przesłuchaniem byłem nią mocno roszczarowany. Pierwsze wrażenie: jakieś demówki, kawałki w ogóle nie dokończone a perkusja to już jakaś kpina! :wink: Ale dziś jest już znacznie lepiej. Dlaczego? Jednak jest w tym jakiś urok! :D Sam się sobie dziwie, ale ta płyta wcale nie jest taka zła. Wolę już takiego 'niedokończonego' Paula niż przesłodzonego i wypolerowanego, że aż się nie chce słuchać :wink: Napewno nie jest to jakieś tam wybitne dzieło ale spokojnie da się posłuchać. Zadziwiająco dużo na płycie jest bluesa. Miło się tego słucha. Lovely Linda jest naprawdę urocze, w That Would Be Something fajnie urywa się riff, Hot As Sun/Glasses zaskakuje, Oo You ma świetne zagrywki gitarowe, tylko Momma Miss America trochę przynudza...Man We Was Lonely to już klasa, a Junk i Teddy Boy są rewelacyjne- choć ja jednak wolę ich wersje z Anthologii, może przez sentyment... A są jeszcze 2 utwory - totalne! Maybe I'm Amazed, dla mnie jeszcze lepsze niż Oh Darling, a Every Night od zawsze mnie powalał! Sam nie wiem dlaczego, ale Paul chyba nic lepszego wtedy nie mógł stworzyć! uwielbiam!
No ale żeby nie było tak słodko to na deser Paul zostawił nam po prostu pierwszorzędnego ...knota! Zupełnie chybiony eksperyment... Ta jego nieporadna gra perkusji to żart albo prowokacja- jak kto woli. Pod koniec nawet nasz Mistrz zaczyna jakby sapać. Może z przemęczenia? W końcu nizle tam 'nawywijał'.
Ale i tak krążek pozostawia po sobie dość dobre wrażenie, ale nie ma wątpliwości, że mogło być znacznie lepiej. Dobrze to skwitował Lennon: "Jakby tak postawić Paula pod murem to stworzyłby coś lepszego" Trochę prawdy w tym jest :lol: 7/10

Jak dla mnie 1970 rok mimo rozpadu grupy to paradoksalnie ...najlepszy (tak!) rok dla zespołu od 1963 po dziś dzień, pod względem muzycznym oczywiście. All Things Must Pass, Plastic Ono Band, Let It Be, McCartney...chyba się ze mną zgodzicie. :)

Autor:  Pawel [ Pon Paź 17, 2005 10:04 pm ]
Temat postu: 

"McCartney" to dla mnie jedna z najlepszych płyt Misia vel Bitla Eda 8)

Każde nagranie to perła, każda kompozycja powala.
No może poza Teddy Boy i wspomnianym wyżej Kreen Akrore :roll:

w sumie 9/10 jak dla mnie :)

Autor:  McCartney [ Wto Paź 18, 2005 5:22 pm ]
Temat postu: 

Z jednej strony prostota, rdza, surówa , niedopracowanie i zmarnowanie szansy na coś naprawde wielkiego
z drugiej jednak strony klimat, urok, spójność i wprowadzenie w życie pomysłów które przecież na zawsze miały pozostać gdzieś na szpulach. widać że Mac nie miał w tym niezwykle przecież trudnym okresie łba do naprawde rozbudowanych aranżacji (chociaż można zapytać...czy te utwory naprawde tego wymagały ?) ale za to zebrał (przedewszystkim widać że mocno szperał w zakamarkach sesji Get Back) kawałki których część (po odpowiednim doszlifowaniu) okazała się naprawdę wspaniałymi diamentami.
Ognicho domowe czujemy już na samym wstępie (wsłuchajcie się w te skrzypiące dzrzwi przez które własnie wchodzi "Lovely Linda:D), That Would Be Something jest naprawde mocno podrasowane brzmieniem country (aż się prosi o wykorzystanie gitary "dobro" tak jak w programie MTV Unplugged) w Valentine Day - wyczuwalny lekki chaos (czy może lepiej - zagubienie) zdecydowanie, instrumentalne kawałki tego typu mógłby sobie darować. Every Night natomiast to mistrzostwo i tutaj widze że wszyscy jesteśmy ze sobą zgodni. Hot As Sun - fakt czuć wesele czy bankiet aczkolwiek melodia bardzo chwytliwa i w zasadzie od razu chce się ją wygwizdać :). Za 9 lat zostanie odgrzane na ostatniej pożegnalnej trasie Wingsów. Glasses- experyment, choć zawiera na samym końcu....(o tym napisze jednak pózniej). Junk to ta sama liga co Mother Nature's Son (chociaż pod względem kompozycyjnym nie dostrzegam jakiś większych podobieństw). Man We Was Lonely - zwrotki - schemat i nuda natomiast refren świeci i jest naprawde świetnie zbudowany. Oo You - soczysty Rhytm And Blues w zasadzie pierwszy kawałek w dyskografii który stracił dla mnie naprawdę dużo przez niechlujne brzmienie i brak odpowiedniej expresji-mocy. Momma Miss America - Rock And Roll Spring Time ..take 1 - długo nad tym misiu nie siedział. Do bólu typowy 12 taktowiec. Ale żeby nie być posądzonym o monotonność Pauly serwuje nam bazujący na głównym temacie inny motyw (z lekkim dodaktiem gitary akustycznej) za mało ..stanowczo za mało. Teddy Boy jest w porządku. Napewno gdybym miał coś wyrzucić z tego albumu Teddy nie poszedł by na pierwszy ogień - chociażby za bas. Singalong Junk - powtórka w wydaniu instrumentalnym (mi się bardziej podoba od regulara). Maybe I'm Amazed rozwinął skrzydła (dosłownie !! :D) na trasie 1976 dopisując się do TOP 10 McCartneyowskich klasyków więc co tu dużo gadać. Kreen-Akrore znacie mój stosunek do Paula grającego na perkusji także zamilknę w tej kwestii. :wink:

Bardzo miły zbiór do grania koncertów w klimacie unplluged, 3 perły totalne - Every Night, Maybe I'm Amazed i Junk, cztery numery z beatlesowkim rodowodem (piąty killer Back Seat Of My Car wymagał zdecydowanie bogatszej aranżacji dlatego Misio mądra głowa zostawił go sobie na następną w kolejności płytę).

Ale jednego mu nie wybacze... Nierozumiem dlaczego tak przecudowny swingujący jazzik jak SUICIDE (którego ja osobiście stawiam na równi z Honey Pie, Baby's Request czy A Song To Us) wtopił się w 13 wyciszonych sekund Glasses.
Wywaliłbym 4 średniaki aby mieć jeszcze jeden diament tego pokroju na i tak udanym debiucie Paula.

7/10

Autor:  Yer Blue [ Wto Paź 18, 2005 10:35 pm ]
Temat postu: 

A co na to inni? Czyżby debiut McCartneya jest mało znaczący dla Was?

Autor:  Michelle [ Wto Paź 18, 2005 10:55 pm ]
Temat postu: 

Yer Blue napisał(a):
A co na to inni? Czyżby debiut McCartneya jest mało znaczący dla Was?


Ja mam zamiar się wypowiedzieć (żeby nie było, że debiut solowy Macci mnie nie interesuje :wink: ) jak znajdę dłuższą chwilę, żeby jeszcze raz puścić płytę, wsłuchać się dokładnie :wink: i znajdę więcej wolnego czasu :wink:

Autor:  Rita [ Sob Paź 29, 2005 10:00 pm ]
Temat postu: 

Dostałam niegdyś ten album na analogu... Wrzuciłam na adapter i zadziałała magia :). Siedziałam z otwartymi ustami... wówczas moja wiedza na temat postbeatlesowskiej twórczości Johna, Paula, George'a i Ringo była raczej szczątkowa, a w dodatku żywiłam jakieś takie przekonanie, że wszystko to, co stworzyli nagrywając solowo, w porównaniu z dokonaniami The Beatles musi być już tylko marnym gniotem... To właśnie "McCartney" położył kres temu przekonaniu. Pewnie, to nie jest to, co stworzyliby Beatlesi będąc razem - jednak album jest rewelacyjny. Polecam każdemu :!:

Autor:  Rita [ Śro Lis 02, 2005 3:02 pm ]
Temat postu: 

9/10

Autor:  jacek84 [ Nie Gru 11, 2005 2:49 am ]
Temat postu: 

Witam...może jako całość to nie powala mnie ten album....o wiele lepsze wrażenie robi na mnie Ram....ale poszczególne piosenki na McCartney..są niesamowite....Maybe I'm Amazed jest moim ulubionym utworem z tej płyty - tutaj zawarta jest cała esencja tego okresu,kiedy rozpadał sie zespól The Beatles...troche przy tym przypomina mi Oh Darling z Abbey Road....cudowna,ponadczasowa piosenka....
Every Night brzmi bardzo beatlesowsko....jest jednym z tych utworów Paul'a które nigdy mi sie nie nudzą....Junk - krótki lecz piękny utwór....
Wogóle cała płyta nagrana w bardzo prosty wręcz prymitywny sposób...na wszystkich instrumentach grał Paul...on wszystko zmiksował...i ogłosił ze odchodzi z The Beatles...premiera tego albumu zbiegła sie jego dekaracją o odejściu z zespołu...
Dlatego ten album jest tak szczególny...

Autor:  Maveric [ Sob Sty 28, 2006 7:57 pm ]
Temat postu: 

Oto jedna z recencji tego albumu (nie mojego autorstwa):
Na maj 1970 roku zapowiedziano premierę Let It Be, ostatniego – choć naprawdę przedostatniego – albumu The Beatles i raczej jasne stało się, że pociągnie to za sobą projekty solowe Johna, Paula, George’a i Ringo. Co prawda wszyscy poza Ringo Starrem – gdy istnieli jeszcze Beatlesi – nagrywali już swoje płyty, lecz były to raczej mało strawne dźwiękowe eksperymenty: Unfinished Music No.1 i No.2 oraz Wedding Album Lennona czy Wanderwall Music i Electronic Sound Harrisona. Również filmowo-symfoniczna muzyka McCartney’a była jedynie rodzajem dodatku do poczynań młodego, genialnego kompozytora beatlesowskich przebojów. Rok 1970 miał okazać się więc rokiem prawdy: jak każdy z nich poradzi sobie... na nowej drodze artystycznego życia? Na pierwszy ogień poszedł Ringo, który w marcu wydał zbiór ulubionych standardów Sentimental Journey. Całkiem udana rzecz, aczkolwiek traktowana przez wielu z odpowiednim przymrużeniem oka. Miesiąc później swoje dzieło przedstawił McCartney, o którym ze zrozumiałych względów będzie na końcu. W listopadzie trzypłytowym albumem zaskoczył wszystkich George Harrison. All Thing Must Pass z nieśmiertelnym My Sweet Lord okazał się największym osiągnięciem muzycznym eks-gitarzysty The Beatles. A Lennon? W miesiąc po All Things Must Pass w sklepach pojawił się longplay John Lennon Plastic Ono Band z Working Class Hero, God i Mother na czele...
Największym wygranym był jednak McCartney. Jego pierwszy, prawdziwy solowy album doszedł do drugiego miejsca w Anglii i pierwszego w Stanach. Żadnemu z jego pozostałych kolegów z zespołu ta sztuka w 1970 roku się nie udała.
Płyta McCartney zaczyna się dość banalnie. Od krótkiej – trwającej ledwie trzydzieści kilka sekund – piosenki zakochanego w dziewczynie młodzieńca, z akompaniamentem jedynie pobrzękującej gitary (The Lovely Linda). Dalej wcale nie jest bardziej poważnie: mamy McCartney’a, który z przymrużeniem oka śpiewa niczym stary, bluesman z delty Misissippi (That Would Be Something) i popisuje się – mam nadzieję, że to cel zamierzony – nie... największymi umiejętnościami w grze na gitarze (instrumentalny Valentine Day), bądź – już bieglej – na fortepianie (Momma Miss America). Zresztą takich „popisów” jest tu więcej. Choćby w zamykającym płytę Kreen-Akrore, w którym to McCartney raczy nas głównie dość monotonną i „nieporadną” grą na perkusji.
Oczywiście znalazło się na tym albumie również to, z czego na wszystkich płytach Beatlesów Paul słynął. A więc ładne, żeby nie powiedzieć urocze piosenki. Junk, Man We Was Lonely i Teddy Boy są tego najlepszym przykładem. Szczególnie urzeka ta pierwsza – powraca później jeszcze raz w wersji instrumentalnej (Singalong Junk). W Junk, nasz artysta z jednego, krótkiego motywu ułożył melodię, która wyraża wszystko. Jest w niej ból, jest strach. I jest – przede wszytkim – miłość. Jest tu jeszcze porażająca rockową ekspresją ballada – może się trochę kojarzyć z niezapomnianym Oh Darling! – Maybe I’m Amazed. To obok Junk najmocniej zapadający w pamięć fragment tej płyty...
To bardzo prosty, surowy album. Nagrany – pewnie zbyt pośpiesznie – w zwykłym pokoju na czterośladowym magnetofonie przez jednego muzyka nie mógł chyba być inny. I raczej w tym tkwi jego największy urok. McCartney po dopracowanych superprodukcjach w rodzaju Abbey Road i Let It Be nagrał coś jakby dla odpoczynku. Coś dzięki czemu jakby mógł odciąć się od przeszłości. Coś, czego dziś słucha się z dużym sentymentem.

Teraz ja:
Albumem rządzą piosenki Maybe..., Junk, Oo You i Every Night. Dla mnie album stoi na równi z Plastic Ono Band. Szczególnie, jeśli chodzi o jego techniczną zawartośc. Piosenki są niedokończone, są to rzucone lekko pomysły. Chciałbym, by Paul zabrał się do nich jeszcze raz i nagrał takie McCartney III. Niedługo(raczej) napiszę coś więcej...

Autor:  kalosz [ Sob Sty 28, 2006 10:17 pm ]
Temat postu: 

Ja powiem krótko - na tej płycie podoba mi się WSZYSTKO oprócz brzmienia.
Nawet Kreen Akrore.
To nie żadne przemęczenie. Jeżeli to gra Paul (niestety tego nie wiem) to całkiem nieźle sobie radzi. W końcu nie kończył żadnej szkoły muzycznej. A i tak to lepsze niż jego nędzne wypociny w Back in The USSR.
Te pływające ciepłe organy i wymuskana gitarka z fajnym gardłowym chórem w tle - to w sumie daje całkiem niezły utwór.
Jedyne co mogę zarzucić Paulowi to właśnie brzmienie perkusji (jest tragiczna miejscami - brzmi jak kartonowe pudła i pokrywki od starych aluminiowych garnków) oraz źle nastrojone instrumenty w niektórych utworach.
Zupełnie nie rozumiem jak można było mieć taki fajny materiał i zepsuć to wszystko fatalnym brzmieniem.
Every Night, Maybe I'm Amazed, Kreen Akrore, Junk, Teddy Boy są nawet ok pod tym względem, ale reszta... no niestety.
Mimo tego, jest to moja ulubiona płyta Paula :)

Autor:  admin_joryk [ Pon Mar 25, 2013 8:30 pm ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Najbardziej podoba mi się Momma Miss America. Kiedyś miałem wrażenie, że perkusja pochodzi z innego utworu, a na gitarze gra nastoletni sąsiad ale jakoś da się z tym żyć pocieszając się, że bas, jak zwykle, jest rewelacyjny, a kompozycja spokojnie mogłaby trafić na płytę Beatlesów.
Na podium dałem też Every Night oraz Junk.
Nie mogłem zagłosować na Teddy Boy i Valentine Day, które mi się podobają, ale w ankiecie są tylko trzy miejsca.
Maybe I'm Amazed nigdy mi się nie podobał, ale - wiadomo - jest mocnym punktem płyty.

Wychodzi na to, że jest to płyta dobra. Pozostaje żałować, że te pomysły muzyczne nie zostały obrobione przez całą czwórkę. Poza tym wielka szkoda, że na perkusji nie gra perkusista, a na gitarze gitarzysta :D

Autor:  hans80 [ Wto Mar 26, 2013 2:23 pm ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Zagłosowałem. Dziwna to trochę płyta, bo z jednej strony bardzo dobrze mi się jej słucha, a z drugiej mam jakąś taką wewnętrzną świadomość, że jest po prostu słaba. Tzn. jakieś tam fajne pomysły, zalążki i ciekawe fragmenty są, ale bardziej brzmi to wszystko jak demówka, a nie dopracowany produkt. Może dlatego lubię słuchać debiut Paula, bo jako demówka wypada naprawdę całkiem nieźle ;)
Głosy oddałem na trzy świetne kawałki, które świetne okazały się dopiero ponad 20 lat później, gdy zostały zagrane na koncercie Unplugged i ukazały całe piękno i potencjał. Na debiucie Paul zamieścił ich fajne dema :)

Autor:  Yer Blue [ Wto Mar 26, 2013 5:06 pm ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Płyta zyskuje po latach bo jest bardzo inna od wszystkiego co Paul później stworzył. A mi ta inność bardzo właśnie pasuje. Chyba największą zaletą płyty jest dla mnie niedopracowane brzmienie. Największą wadą jest fatalne zakończenie a po usunięciu go trochę rozczarowująca długość płyty - niecałe pół godziny muzyki.
Mimo wszystko mam tę płytę w drugiej piątce ulubionych płyt McCartneya.

Ale, zaraz, nie. Największą wadą tej płyty jest brak Suicide w pełnej wersji. Od jakiegoś czasu Suicide to jedna z moich ulubionych kompozycji Paula w ogóle.

Autor:  Father McKenzie [ Wto Maj 14, 2013 11:39 am ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Troszkę odgrzewam temat, ale chciałem podzielić się z wami moją recenzją. ;)

MiniCartney

Koniec roku 1969. Kończy się pewna epoka w muzyce, kończą się Beatlesi. Trudno wskazać wszystkie przyczyny, dla których zespół zmierzał ku rozpadowi; trudno jednoznacznie określić, czy stało się dobrze, czy źle. Faktem jest natomiast, że zanim Beatlesi rozlecieli się oficjalnie (procedura trwała zresztą kilka dobrych lat) każdy z Fab Four zdążył wydać kilka albumów solowych. Jednym z pierwszych był “McCartney” nagrywany właśnie od końca 1969 roku przez… Paula McCartneya (zaskakująca zbieżność!).

Powiedzmy to sobie na samym początku – Beatlesi byli tak sławni, a atmosfera wokół nich tak nagrzana, że Paul mógł wydać półgodzinne szurania taboretem, a płyta i tak by się sprzedała (coś podobnego uczynił zresztą John Lennon na “Unfinished Music”). Po raz kolejny jednak potwierdziło się, że były dla Beatli rzeczy ważniejsze niż pieniądze (nie wmawiajmy sobie oczywiście, że funty czy dolary były im zupełnie zbędne – co to, to nie). Otóż McCartney zamiast symfonii taboretowej stworzył przemyślany, spójny i ponadprzeciętnie równy album. Album, dodajmy, bardzo minimalistyczny (tum-duru-dum! zagadka tytułu artykułu rozwiązana!).

Na wszystkich instrumentach gra sam Paul (uważany swoją drogą przez The New Grove Dictionary of Music and Musicians za “czołowego multiinstrumentalistę popu”), śpiewa też tylko on (no dobra, pomaga mu czasem wspaniała żona Linda), duża część utworów nagrana została w jego domu na zwykłym magnetofonie czterościeżkowym. Aranżacje są niezwykle proste, ubogie, a największym “szaleństwem” w tej kwestii pozostaje chyba użycie kieliszków (“Hot as Sun/Glasses”). Cała płyta trwa nieco ponad pół godziny, najdłuższy utwór cztery minuty. Śpiewania nie ma zbyt wiele, a jeśli już się pojawia, to docierają do nas naprawdę proste słowa (w początkowym “Lovely Linda” Paul powtarza wciąż tylko dziewięć wyrazów – wliczając w to “lalala”). Minimalistyczna jest nawet okładka albumu. Wszystko proste, proste, proste.

Ale w żadnym wypadku prostackie! Takie na przykład “Maybe I’m Amazed” pozostaje jedną z najwspanialszych piosenek (bo słowo “pieśni” byłoby tu chyba nieco nie na miejscu) o miłości. A może i najwspanialszą. Wtórują jej poświęcone podobnej tematyce “Oo You”, czy wspomniana “Lovely Linda” – każdy utwór o miłości, każdy z u p e ł n i e odmienny. Bo choć słuchając “McCartney” możemy się poczuć jak gdybyśmy wpadli na niezobowiązującą pogawędkę do dobrego znajomego, który zaczyna nagle przygrywać na stojącym w salonie fortepianie, to pamiętać jednak musimy, że owym znajomym jest James Paul McCartney – absolutny geniusz. Czy to chodzi o muzykę, czy o teksty, czy też – zwłaszcza – o efekt finalny.

Głupio mi używać w zakończeniu sformułowań “płyta idealna”, “płyta perfekcyjna”, “płyta dopracowana”. Powtórzę więc jeszcze raz: “McCartney” to album prosty. Nadający jednak przy okazji jakby nową wartość owemu słowu na “p”. Poza tym album zaskakujący. Pamiętajmy bowiem, że zagrał, nagrał i wyprodukował go ten sam człowiek, który współuczestniczył we wprowadzaniu do muzyki rockowej kwartetów smyczkowych, czy całych orkiestr, który lubował się w czerpaniu z tradycji wodewilowej, który napisał w swojej karierze kilka oratoriów czy innych oper. Dlatego też nie przymuszam do słuchania owej minimalistycznej płyty tych, którzy dopiero zaczynają poznawać solową karierę sir Paula – jest ona bowiem dla jego kariery dość nietypowa.

Nie przymuszam, ale zachęcam. Warto jak cholera.

Recenzja pochodzi z mojego bloga, na którego przy okazji zapraszam.

Autor:  winter rose [ Wto Maj 14, 2013 8:24 pm ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Pisałem dawno o tej płycie, ale powiem jeszcze.
Bardzo fajna płyta, ale jest jakaś taka niedoceniana.
Najbardziej lubię (na nie głosowałem) Every Night, Junk i Maybe I'm Amazed.
Tak myślę , że może być ocena-8/10


pozdrawiam
winter rose :)

Autor:  svarog [ Sob Mar 01, 2014 2:22 pm ]
Temat postu:  Re: McCartney (1970) na prześwietleniu

Jak napisał Father McKenzie:

"Powiedzmy to sobie na samym początku – Beatlesi byli tak sławni, a atmosfera wokół nich tak nagrzana, że Paul mógł wydać półgodzinne szurania taboretem, a płyta i tak by się sprzedała (coś podobnego uczynił zresztą John Lennon na “Unfinished Music”). Po raz kolejny jednak potwierdziło się, że były dla Beatli rzeczy ważniejsze niż pieniądze (nie wmawiajmy sobie oczywiście, że funty czy dolary były im zupełnie zbędne – co to, to nie)."

Otóż to. Uważam wręcz, że z chwilą rozpadu The Beatles wszyscy czterej pośpieszyli aby skapitalizować co tylko się da z tej popularności, która wkrótce mogła się skończyć. Z tego powodu Ringo nagrał dwie płyty w ciągu roku, George wydał drogi trzypłytowy album (miał pewność, że i tak się sprzeda) zawierający prawie wszystko, co tylko chował w zanadrzu a John spróbował podczepić pod tę popularność produkcje swojej żony. Z biznesowego punktu widzenia najskuteczniejszy był jednak Paul - najmniejszy wkład i jeden z najlepszych wyników. Nie miał czasu, chciał zachować wszystko do końca w tajemnicy a jednocześnie potrzebował materiału na płytę, żeby wykorzystać popyt...

Ringo i George starali się o jakość, może dlatego, że nie byli tak pewni swojego sukcesu jak Paul i John. John Lennon przestał dbać o komercję i nagrał, co mu się podobało. Paul tymczasem nagrał jeden genialny utwór i zamiast wydać go na singlu stworzył album, który jest tylko jedną wielką stroną B dla piosenki Maybe I'm Amazed.

Podoba mi się wiele utworów z tej płyty i żałuję, że nie doczekały się lepszej produkcji. Jestem jednak pod wrażeniem Maybe I'm Amazed - wersja z tej płyty jest po prostu doskonała. Stawiam tę piosenkę na równi z Let It Be oraz That's The Way God Planned Prestona.

Strona 1 z 1 Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
http://www.phpbb.com/