W-H-A-T
A
N-I-G-H-T!
Atmosfera (jeszcze) bardziej bitelsowska niż zwykle zawitała do naszego domu wraz z Karolem we środę. Na małym sight-seeingu Wrocławia oraz długich muzyczno-prywatnych rozmowach zszedł nam cały wieczór. Następnego dnia rano mimo dywersyjnej akcji Aloszy, wsiedliśmy do samochodu w składzie: hans, macho, matik i mama, i ruszyliśmy w podróż.
Kiedy Krzysztof Hołowczyc wreszcie oznajmił, że czeka nas 70km jazdy prosto do Berlina, wyłączylismy nawigację, a zamiast niej na ekraniku pokazało się Good Evening New York City
W samym Berlinie szukaliśmy plakatów, ale za bardzo nie było ich widać... tylko takie przyklejone na cienkich płytach (chyba wiórowych?), zawieszone wysoko na słupach. No szkoda. Zaparkowaliśmy pod o2 i rozpoczęliśmy smerfowanie po Berlinie - Mur, Brama, Alexander Platz, obiad i powrót do o2. Przerażeni opowiadaniami walrusa, że ochrona sprawdza wchodzących wykrywaczem metalu, macho postanowił wnieść dyktafon przy uchu, jak telefon komórkowy, ja natomiast włożyłam aparat Karola pod trzy bluzy, które miałam na sobie tego zimnego dnia...
...nawet nas nie obmacali
Ale thrill był
Czas między wejściem do o2 World a magiczną godziną 20 minął bardzo szybko (koło sklepiku
). Niestety, koncert rozpoczął się dopiero po 20.30 i to pół godziny dłużyło nam się jak nigdy. Ale w końcu Macca (a z nim oczywiście Abe!) pojawił się na scenie i rozpoczął występ od Magical Mystery Tour - przy którym nogi same dreptały mi w miejscu i planowałam wstać, ale nasz sektor okazał się obsadzony raczej przez Niemców nieco starszej daty... Więc już po trzeciej piosence wylądowaliśmy przy wejściu na sektor, żeby spokojnie sobie skakać i wrzeszczeć, a nikomu nie zasłaniać. Moja mama, z natury osoba spokojna, wyposażona w lornetkę, dzielnie pozostała na miejscu. Niestety, wejście na sektor było jednocześnie zdaniem ochrony wyjściem ewakuacyjnym, więc co jakiś czas pojawiał się jakiś niemówiący po angielsku buc/bucka i próbował coś nam tłumaczyć. Każdemu sprzedawalismy (po angielsku) jakąś historyjkę - to że gorąco, to że z naszych miejsc nie widać telebimów (co niestety było prawdą) etc... Czwartemu powiedziałam, że jestem teraz bardzo zajęta i porozmawiamy po koncercie
Koncert był niesamowity, Macca (i Abe też!) w ogóle się nie oszczędzał, widać było momentami jak jest zmęczony, ale i jaką frajdę sprawia mu występowanie przed publiką
Najlepiej bawiłam się przy "Dance Tonight", a potem przy secie "Band on the Run", Ob-la-di Ob-la-da", "Sing the Changes", "Back in the USSR" oraz "Day Tripper", "Lady Madonna", "Get Back". Ale nawet takie hiciory nie zmusiły naszego sektora do wstania z miejsc. Wyglądało to mniej więcej jak publika na video z wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla w 2001 roku (
http://www.youtube.com/watch?v=o7zBYWz0uH4 czas np. 0:44-0:46). Nas Macca (i Abe) wrzucił na najwyższe obroty
Gdyby to była Polska, krzesła by fruwały... A tak rozkręcił się tylko jeden facet, koło którego staliśmy. Macca wyciąga ukulele, a gość do mnie: "SOMETHING!!!!!!" Nawet Niemcy potrafią być pokręceni
Dobrze, że te mocno rokujące akcje przeplatane są spokojniejszymi kawałkami: można trochę odpocząć
a nawet wejść w klimat romantyczny - wiadomo: "The Long and Winding Road", "(I Want To) Come Home" i "My Love"
Zawiodłam się tylko w jednym momencie w czasie tego wieczoru: myślałam, że Macca nie wrzuci już wizualizacji z udziałem Beatlesów w 'Rockband Style'. Oprotestowałam je bawiąc się tyłem do Maccy (i Abe'a...) - na szczęście pojawiły się tylko w "Got To Get You Into My Life".
Bardzo bałam się, że zawiodę się na wokalu Maccy - nic bardziej błędnego! Super dawał sobie radę, wchodził we wszystkie dźwięki - mam wrażenie, że szło mu znacznie lepiej niż np. na bootlegach z ostatniej trasy po Ameryce. Szczególnie dobrze (z dużo większym kopem niż na płytach) wypadły kawałki Firemana, a zwłaszcza "Sing the Changes". Everybody has a sense of childlike wonder!
Z hardkorowych sytuacji na scenie: Rusty złamał gitarę
DZIAŁO SIĘ! Naprawdę się działo! Najlepiej oddaje to tekst z machonowej koszulki:
"Paul McCartney: starting in hamburg, ending in london and rocking everywhere in between"! Moim zdaniem w porównaniu z Pragą to show było znacznie lepsze. Publika wprawdzie nie dopisała, co nawet Paul zauważył, wysyłając tyłom specjalne pozdrowienia (na które nie odpowiedzieli zbyt żywiołowo - odsyłam do odsłuchania pogaduszek z tłumem przed "And I love her").
Tak czy inaczej - wyszliśmy tak napchani pozytywną energią, że w pierwszym odruchu zaczęliśmy jeździć po ulicach przy o2 i zrywać plakaty (wraz z wiórowymi deseczkami, do których były przytwierdzone). Wpadliśmy w prawdziwy amok - uwieszaliśmy się plakatach, wyprzedzaliśmy się biegając od słupa do słupa, na wyścigi otwieraliśmy bagażnik, żeby upchnąć kolejne deseczki. Upolowaliśmy ich SZEŚĆ.
Po tym wykroczeniu zapadł wyrok: 350 km do domu. Matik i mama uderzyły w kimono, a macho i hans opracowywali plany na wzbogacenie w 15 minut na interesie mgielnym. Karol dał czadu i dotarliśmy do domu około 5 rano.
Już około godziny 11 oglądaliśmy różnorakie nagrania video i byliśmy posiadaczami bootlega audio, kultywowaliśmy więc atmosferę
A potem Karol udał się w podróż powrotną, a my do własnych spraw (przy których oczywiście nie mogliśmy przestać myśleć o McCartney'u - odkryłam nawet, że we fragmencie pracy mgr który pisałam wczoraj, znalazło się słowo "McCartney" o tak o, znikąd, nagle w środku zdania
).
Adrenalina zaczęła opadać mi dziś (!) około godziny 9 rano i to akurat na samym początku ośmiogodzinnego bloku szkoleniowego
Na szczęście zawsze znajdowała się jakaś dobra dusza obok mnie, która mnie szturchała i mówiła: "no, nie kimaj tak ostentacyjnie"
Fajna ekipo! To nie jest do powtórzenia
Zazdroszczę wszystkim, którzy mają to przed sobą!