Po koncercie Davida Gilmoura wyszedłem w równym stopniu szczęśliwy, co zmęczony. Szczęśliwy bo chyba żaden inny koncert, na którym byłem nie posiadał nagromadzenia tylu arcydzieł (Shine On..., Us And Theme, Time, Comfortably Numb, High Hopes), zmęczony bo między tymi zjawiskowymi numerami była też cała masa przeciętniaków, w dodatku o charakterze męczących smętów, które w okolicach północy (koncert zakończył się o 1 w nocy) osłabiały i usypiały. Z tego wszystkiego na Sorrow po prostu usiadłem
David Gilmour zagrał aż 8 (!) numerów z ostatniej płyty, która w moim odczuciu posiada tylko 2 udane sztuki. Dorzucił jeszcze smęta z On An Island (o The Blue nie mówię bo to nadzwyczaj udany utwór jak na solową twórczość Davida) i 2 przeciętniaki z Division Bell. Dysonans jakościowy między sztandarowy klasykami Pink Floyd a nowościami był morderczy
Niestety, Gilmour to nie McCartney - jego solowe dokonania nie dorastają do pięt klasykom sprzed lat i to się na koncercie bardzo odczuwało. Można było być jednak wdzięcznym artyście, że darował sobie granie czegokolwiek z Endless River.
Do narzekań nad setlistą dorzucę jeszcze wycięcie Astronomy Domine i Fat Old Sun i to akurat od tego koncertu.
I wielka szkoda, że na efektownym telebimie tak rzadko pojawiał się bohater wieczoru. Będąc w sektorze B nie widziałem za wiele a David potrafi robić takie grymasy na twarzy podczas grania, że jest to zupełnie inny odbiór muzyki. Wizualizacje i inne lasery były dla mnie mało potrzebne, skoro oglądam koncert na żywo to wolę widzieć artystów.
Największe zaskoczenie na plus to wokalna forma Gilmoura. Śpiewał jak na starych płytach, zupełnie ten sam głos. Byłem pod wielkim wrażeniem. Oczywiście gitarowo to mistrzostwo świata. Dla samego łkania gitary na wstępie do Shine On... warto tam było być. Ale dla mnie koncert mógłby być o godzinę krótszy, z pominięciem 90% utworów z solowych płyt bez najmniejszego żalu.